Szemrana spowiedź króla zbrodni. „Tajemnica Hipka Wariata" Mariusza Gadomskiego

Data: 2023-09-07 10:54:02 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 14 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Oparta na faktach powieść o Hipolicie Rytterze, pseudonim Hipek Wariat, słynnym międzywojennym gangsterze i mordercy, działającym w Warszawie, Lublinie i Charkowie. W 1929 roku Hipolit Rytter na łożu śmierci w więziennym szpitalu opowiada warszawskiemu adwokatowi Zygmuntowi Hofmoklowi-Ostrowskiemu swoją historię. Jego życie to ciągłe balansowanie między zbrodniami, pobytami w więzieniu a tęsknotą za żoną. Wie, że jest bestią, a jego historia to podróż przez morze krwi. Nietrudno zgadnąć, jak się ona skończy.

Tajemnica Hipka Wariata grafika promująca książkę

Do przeczytania książki Mariusza Gadomskiego Tajemnica Hipka Wariata zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Tajemnica Hipka Wariata:

Bestia najgorsza zna trochę litości.

Ja nie jestem bestią, więc jej nie znam.

William Shakespeare, Ryszard III

WPROWADZENIE

W dwudziestoleciu międzywojennym Komenda Główna Policji Państwowej miała siedzibę na Nowym Świecie pod numerem 67, w pałacu Branickich Mniejszym oraz w przyulicznej kamienicy. Mieściły się tam najważniejsze wydziały, między innymi główne biuro daktyloskopijne i laboratorium analityczne. Przeciętnym, niemającym na pieńku z prawem warszawiakom policjant kojarzył się z rosłym stójkowym w granatowym mundurze, ale tacy trzymali tu wartę pod bramą. Było to bowiem królestwo białych fartuchów, mikroskopów, pipet, cienkich pędzelków i fiszek.

Ludzi ciekawiło, jak od kuchni wygląda policyjne śledztwo, na czym polega typowanie sprawców przestępstw. W gazetach nie mogli o tym przeczytać, ponieważ dziennikarzy nie dopuszczano do szczegółów pracy policji kryminalnej, w obawie, aby nie napisali za dużo bądź, będąc laikami, czegoś nie przekręcili. Toteż czytelnicy zwykle dowiadywali się tylko, że bestialski morderca handlarki z ulicy Karowej został aresztowany na podstawie niepodważalnych dowodów winy. Czym jednak były te dowody? W jaki sposób policja je zdobyła? Dostała w prezencie od dobrej wróżki? O tym prasa nie pisała.

Rąbka tajemnicy o pracy techników kryminalistycznych uchylili w 1933 roku dziennikarze „Ostatnich Wiadomości Poznańskich”. Obejrzeli skarby mieszczące się w przepastnych szafach archiwum przestępczych dowodów: katalogi z odciskami linii papilarnych sprawców, ich fotografie i życiorysy, przedmioty, które pozostawili na miejscu przestępstwa. Każdy dowód był dokładnie opisany i opatrzony kolejnym numerem. Ogólna ich liczba zbliżała się do czterdziestu tysięcy. Były tam prawdziwe „perełki”: odciski palców takich osobistości półświatka, jak słynny kasiarz Stanisław Cichocki vel Szpicbródka i Alfons Kazimierz Cynjan, który potrafił sprzedać naiwniakom dosłownie wszystko, nawet kolumnę Zygmunta.

Uwagę reporterów zwróciła też nieco mniejsza szafa, stojąca na uboczu biura. Spytali, co się w niej mieści. Przewodnik archiwista wyjaśnił, że jest to specjalne miejsce, aczkolwiek nie tak ważne w bieżącej pracy policji. W szafce przechowywano bowiem dane identyfikacyjne przestępców, którzy odeszli z tego świata.

Archiwista uśmiechnął się tajemniczo, po czym sięgnął do jednej z przepastnych przegródek. Było w niej dossier Hipolita Ryttera, znanego bardziej pod pseudonimem Hipek Wariat. Fotografia na pierwszej stronie policyjnego „paszportu” przedstawiała schorowanego mężczyznę w średnim wieku, o smutnej twarzy i zagasłym spojrzeniu.

Kto nie słyszał o słynnym Hipku Wariacie? Był to jeden z najdłużej działających przestępców w II RP. Pozostawał w grze przez 30 lat. Nawet gdy stał nad grobem, nie myślał o przejściu na emeryturę. Człowiek o wielu twarzach i dziesiątkach specjalności. Herszt okrutnej bandy rozbójniczej, stosującej wyrafinowane formy przemocy, wzięty kasiarz, fałszerz pieniędzy, przywódca groźnego gangu „usypiaczy”. Bolszewicki „bojec”, ale też przyjaciel arystokraty (co prawda upadłego). „Chłopak z ferajny” i policyjny kapuś. Niezrównoważony psychicznie morderca i uroczy starszy pan, doradzający bezinteresownie, na którego konia postawić na Służewcu. Wróg kotów i miłośnik kanarków.

Z policyjnych dokumentów wynikało, że Rytter urodził się w 1869 roku w Wieliszewie, nie był nigdzie na stałe zameldowany, miał pochodzącą z Lublina żonę Felicję z domu Kiełbasińską, a na życie zarabiał, trudniąc się... handlem końmi. Nie był wielkoludem, mierzył zaledwie 168 centymetrów.

Jednak o tym prasa pisała wielokrotnie. Takie informacje nie były sensacją, a na niej głównie zależało dziennikarzom „Ostatnich Wiadomości Poznańskich”. Nie przyszli po odgrzewane kotlety, lecz po bardziej smakowite kąski. Archiwista odwrócił stronicę i wskazał rubrykę „znaki szczególne”. Hipek Wariat nie miał blizn, narośli, brodawek ani żadnych trwałych ubytków ciała. Miał natomiast tatuaże. I to była wiadomość! Do tej pory nikt nie wiedział, że Rytter się tatuował.

Jego ramiona i łydki ozdabiały wykonane z drobiazgową precyzją rysunki sześciu nagich kobiet, trzymających w ręku gałązki. Pięć z nich było kochankami Ryttera, z którymi w różnych okresach życia utrzymywał intymny związek. Na przykład w 1910 roku z Eleonorą.

Najważniejszy tatuaż znajdował się na lewej ręce Hipolita. Przedstawiał jego żonę. Nad jej głową tatuażysta umieścił jaskółkę z rozpostartymi skrzydłami, trzymającą w dziobie szarfę z napisem: „Felka – ja za ciebie cierpiałem”. Pod portretem Felicji nie było daty.

Artykuł o pracy biura policyjnych dowodów poszedł na piątej, przedostatniej, stronie gazety.

W 1933 roku Hipolit Rytter nie żył od trzech lat.

Rozdział 1

KOCI MORDERCA

grudzień 1929

Jak zwykle przed Bożym Narodzeniem Warszawa zamieniała się w gigantyczne targowisko. Tego roku ludzie trzymali się za kieszenie. Kryzys i drożyzna skłaniały do redukcji świątecznych wydatków. Oszczędzanie nie dla wszystkich oznaczało to samo, punkt widzenia zależał od punktu siedzenia. Bogatsze warstwy spieszyły do Braci Jabłkowskich na promocję łyżew z polerowanej stali szwedzkiej. Biedniejsi, dla których kupno łyżew byłoby wyrzuceniem pieniędzy w błoto, przebierali w tanich bombkach na Kercelaku, szukając skaz, by jeszcze bardziej zbić cenę. A nędzarze mieli święto, jeśli wygrzebali ze śmietnika coś, czego zjedzenie nie groziło ostrym zatruciem pokarmowym.

Bóg Ojciec, wysyłając swojego syna na świat, zapewne nie wziął pod uwagę, że to nie jest dobre miejsce dla takich jak on.

W odróżnieniu od Krakowskiego Przedmieścia, Marszałkowskiej czy pasażu Simpsona, gdzie rozświetlone witryny sklepów biły po oczach, zachęcając, by wejść i bodaj popatrzeć, okazały gmach więzienia śledczego przy ulicy Dzielnej raczej odstręczał od wizyt. Niejeden, który tam wszedł, stracił znacznie więcej niż parę złotych na niepotrzebny zakup.

Nieodległe to czasy, kiedy na Pawiaku więziono rewolucjonistów, którzy występowali przeciwko caratowi. Teraz był miejscem odosobnienia morderców i bandytów.

Pod areszt podjechał z fasonem czarny oldsmobile continental. Wysiadł z niego ubrany w elegancki zimowy paltot mężczyzna w średnim wielu, o dumnym spojrzeniu, znamionującym pewność siebie. Na głowie miał melonik, a w zębach przygryzał angielską fajeczkę typu bent. Był to znany warszawski adwokat Zygmunt Hofmokl-Ostrowski.

– Czekaj tu na mnie – rzucił do szofera.

– Długo pana mecenasa nie będzie?

– Nie wiem. Mam nadzieję, że stary jeszcze żyje i nie wyzionie ducha w mojej obecności.

– A uchowaj Boże! – przeżegnał się odruchowo szofer.

– W tej sprawie Bóg już swoje zrobił.

Kroki adwokata energicznie zaskrzypiały na pokrytym śniegiem chodniku. Dotarł do bramy prowadzącej na teren aresztu, która znajdowała się pośrodku wysokiego na kilka metrów muru więziennego, uzbrojonego drutem kolczastym. Po chwili z dyżurki wyjrzał strażnik okutany w kożuch, sięgający mu do kostek. Na widok mecenasa, którego znał, złośliwie się uśmiechnął.

Hofmokl-Ostrowski z trudem się pohamował, by nie przeżegnać go laską po łbie. Dobrze wiedział, do czego strupel pije. Nie chciał jednak nowych kłopotów. Musiał panować nad wybuchami gniewu, które niejednokrotnie wpędzały go w tarapaty i negatywnie odbijały się na jego adwokackiej praktyce. Był wziętym obrońcą, słynącym nie tylko z niezwykłego talentu oratorskiego, ale również z awantur urządzanych w sądzie. Przed kilkoma laty podczas procesu w sprawie pojedynku sześciokrotnie wypalił na sali rozpraw z rewolweru do świadka, przez którego został obrażony (notabene policjanta), niegroźnie go raniąc. Trafił za to na tydzień do aresztu.

Tym razem się powstrzymał. Jednak kilka lat później, na rozprawie redaktora Piaseckiego z „Prosto z Mostu”, nazwanie komendanta Berezy Kartuskiej tchórzem kosztowało go miesiąc pobytu w celi. Oprócz tego został na dwa lata pozbawiony prawa wykonywania zawodu.

– Ja do Ryttera – powiedział.

– Do niego? Swołocz ledwie dycha. Zresztą co mi do tego... Ale pan mecenas musi się pospieszyć.

Adwokat udał się na więzienny oddział szpitalny, mieszczący się w gmachu głównym. W słabo oświetlonej sali leżał tam na łóżku śmiertelnie chory mężczyzna.

Hipolit Rytter nie ruszał się. Kołdra nie unosiła się i nie opadała, tak jakby już nie oddychał. Hofmokl-Ostrowski pomyślał, że się spóźnił. Jednak po chwili chory zaczął kasłać. Tak gwałtownie, że całe łóżko się trzęsło i skrzypiało. Po dobrej minucie Hipek Wariat spojrzał na gościa nabiegłymi krwią oczami.

– Widziałem pana w sądzie – odezwał się cicho.

– Tak, spotkaliśmy się kilka dni temu. W procesie o zabójstwo Anczewskiej bronię Gutaszewskiego.

Na Rytterze informacja ta nie zrobiła żadnego wrażenia. Obojętnie wpatrywał się w wywietrznik na ścianie. Adwokat zastanawiał się, jakich użyć słów, by skłonić go do rozmowy.

– Panie Hipolicie... – zaczął, ale Rytter mu przerwał:

– Po co pan przyszedł? Czego jeszcze ode mnie chcecie? Nie widzicie, że umieram?

Osłabienie nie pozwoliło mu dalej mówić. Hofmokl-Ostrowski usiadł obok. Podał mu szklankę z wodą. Rytter jednym haustem opróżnił ją do połowy. Otarłszy brodę, utkwił w adwokacie rybie spojrzenie.

– Daj pan papierosa.

– Nie zaszkodzi panu?

– Mnie już nic nie zaszkodzi.

Łapczywie wciągnął do płuc duży haust dymu. Jego blade oblicze nieco się zarumieniło. Jakby nabrał sił. Przemówił mocniejszym głosem:

– No to niech pan mówi, panie obrońco. Co tam słychać? Jest coś nowego w sprawie tej kuchty?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– To czego chcesz, kauzyperdo?! Dlaczego mnie dręczysz? Daj mi w spokoju umrzeć!

– Posłuchaj, nędzny szczurze – krzesło, na którym siedział Hofmokl-Ostrowski niebezpiecznie zaskrzypiało pod wpływem gwałtownego ruchu, jaki prawnik w tej chwili uczynił. – Zdychaj sobie, ale dopiero kiedy załatwię z tobą sprawę. Musisz ze mną pogadać.

– Bo co?

– Bo jajco! A co słychać u szanownej małżonki? Jak tam jej lubelski burdelik? Nadal służy za melinę dla twoich koleżków? Co się tak na mnie gapisz? Ja tylko z grzeczności pytam...

Hipek Wariat parsknął śmiechem. Śmiał się i kasłał jednocześnie. Wypluwał flegmę na podłogę, nie zawracając sobie głowy spluwaczką. Gdy jako tako uspokoił mu się oddech, rzucił pojednawczym tonem:

– No już git, nie obrażaj się pan! Stary jestem, mam gorączkę, więc trochę gadam od rzeczy. Czego pan sobie życzy?

Odpowiedź wymagała więcej niż jednego zdania. Adwokatowi nie chodziło o bieżącą sprawę morderstwa służącej Franciszki Anczewskiej. Hipek Wariat interesował go z innych powodów. Przedwojenne gazety przedstawiały go jako zdemoralizowanego do cna osobnika, gotowego za byle błahostkę z zimną krwią pozbawić życia drugiego człowieka lub zadawać mu nieludzkie tortury. Nie wzruszały go ani jęki dręczonych ofiar, ani błagania o litość. Był – jak pisano – zbrodniarzem do szpiku kości, mordował i znęcał się z prawdziwym zamiłowaniem.

Nikt jednak nie próbował dociec, dlaczego był bestią. Tego właśnie pragnął dowiedzieć się Zygmunt Hofmokl-Ostrowski. Był nie tylko obrońcą sądowym, ale również teoretykiem prawa, a także cenionym publicystą, autorem powieści kryminalnych i dramaturgiem. Redagował własne czasopismo. Spod jego pióra wyszedł popularny przed wojną Kodeks karny z orzecznictwem Sądu Najwyższego, często stosowany w praktyce przez adwokatów. Interesowały go wszelkiego rodzaju nietypowe przypadki, z którymi albo on, albo inni obrońcy mogli mieć do czynienia w trakcie procesów.

Większość przedstawicieli półświatka przestępczego to byli ludzie mało skomplikowani. Życiorysy, które ich doprowadziły za kraty lub na szubienicę, prezentowały się tak, jakby wszystkie wyszły spod jednej sztancy: bieda, złe wzorce wyniesione z domu (bądź brak jakichkolwiek), bezrobocie, wpływ ulicy, chęć odegrania się za koszmarne dzieciństwo, wreszcie żądza władzy i bogacenia się za wszelką cenę. O tym wszystkim Hofmokl-Ostrowski wielokrotnie, do znudzenia wręcz, słyszał w trakcie procesów.

Hipek Wariat w zasadzie niczym się od nich nie różnił. Nie był żadnym geniuszem zbrodni, rodem z powieści Arthura Conan Doyle’a czy Maurice’a Leblanca, lecz prymitywem, ledwie potrafiącym składać litery. Jego powierzchowną ogładę można było mierzyć w najmniejszych jednostkach miary. Jednak Hofmokl-Ostrowski próżno szukał w nim potwierdzenia teorii włoskiego psychiatry i kryminologa Cesare Lombroso, wedle której już na podstawie cech wrodzonych i wyglądu zewnętrznego człowieka można poznać, czy ma on mordercze skłonności. Hofmokl-Ostrowski patrzył na starego łotra i widział osobnika o niezbyt miłej aparycji, chropowatego w obejściu, ale nie widział w nim bestii.

Mniejsza o to, że rewelacje Lombroso okazywały się niewarte funta kłaków i powinny podzielić los wielu innych pseudoteorii, skonstruowanych przez ludzi żądnych sławy, a przez to posługujących się bzdurnymi założeniami i tezami. Ważniejsze było, dlaczego ten oto umierający człowiek stał się bestią. Skoro nie ma to nic wspólnego z cechami wrodzonymi czy też rasowymi, może pies pogrzebany jest w nieprawidłowo ukształtowanym mózgu? Może to efekt nabycia zbrodniczych skłonności? Może przyczyn trzeba szukać w mrokach jego przeszłości?

Ale równie dobrze mógł to być kaprys Boga, który przed wyposażeniem ludzi w wolną wolę wrzucił do swojego boskiego kapelusza odpowiednio poznaczone kulki boskiego papieru lub pergaminu, pogniótł je solidnie, wymieszał, a na koniec rozsypał. Tym sposobem na chybił trafił jednym dostaje się zacny, altruistyczny charakter, innym żądza mordu – niezależnie od tego, jak kto wygląda, jak reaguje na bodźce. Nie ma w tym żadnej prawidłowości. Ludzie niczego nie rozumieją, zaś Stwórca zaciera ręce z uciechy nad ich głupotą.

Prawnik uznał, że jedynym sposobem dowiedzenia się prawdy o Rytterze jest skłonienie go do opowiedzenia o sobie. Nie wyznał mu jednak wprost, czego chce, tylko powiedział, że zamierza napisać o nim obszerniejszą publikację, być może w formie książki. A że nie zwykł opierać się na tym, co na dany temat napisali inni, prosi go o udzielenie wywiadu.

Hipek był wyraźnie rozbawiony.

– Ho, ho, jeszcze nikt nigdy nie robił ze mną wywiadów! Ci wszyscy, za przeproszeniem pana obrońcy, dziennikarze plotą o mnie niestworzone bzdury. Jeden coś wysmaruje, a cała reszta to powtarza. Żaden do mnie nie przyszedł, żeby porozmawiać. Może bali się, że jak mnie zobaczą, z wrażenia narobią w portki.

– Więc zgadza się pan?

Rytter przez chwilę ugniatał rąbek kołdry.

– Git! Zaspokoję pana ciekawość, mecenasie – podjął decyzję, jedną z ostatnich w swoim życiu. – To będzie interes. Zawsze lubiłem robić interesy, chociaż jak pewnie pan wie, przeważnie wychodziłem na nich jak Boczarski na młynie. To takie lubelskie powiedzenie, może mecenas je zna. Ale ten interes będzie prima sort. Pan napisze artykuł do „Czerwoniaka” albo powieść awanturniczą, a ja...

– A pan przejdzie do historii – dokończył adwokat. – I historia pana osądzi. Zapewniam, że to surowy sędzia.

– Ale też przekupny.

Książkę Tajemnica Hipka Wariata kupicie na stronie internetowej Wydawnictwa Oficynka! 

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Tajemnica Hipka Wariata
Mariusz Gadomski 2
Okładka książki - Tajemnica Hipka Wariata

Szemrana spowiedź króla zbrodni. Oparta na faktach powieść o Hipolicie Rytterze, pseudonim Hipek Wariat, słynnym międzywojennym gangsterze i mordercy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kobiety naukowców
Aleksandra Glapa-Nowak
Kobiety naukowców
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Pokaż wszystkie recenzje