Księżna Helena Radziwiłłowa marzy o wyswataniu córki z rosyjskim księciem, a jej przyjaciółka, Maria Czetwertyńska poślubiona hrabiemu Naryszkinowi, z utęsknieniem czeka na męża, który służy w carskiej armii. Gdy na jej drodze staje pułkownik Markow, Maria nie przeczuwa, że los rzuci ich w wir zdarzeń, które zaważą na ich życiu…
Po przegranej wojnie z Rosją Polacy z niepokojem myślą o przyszłości. Gdy wojska carskie zajmują Warszawę, a potem do stolicy przyjeżdża nowy ambasador Katarzyny II, już nikt nie wątpi, że los Polski jest przesądzony. Tymczasem w magnackich pałacach, w szulerniach, domach schadzek i kawiarniach toczy się zwykłe życie podszyte strachem.
Pożegnanie z ojczyzną to gorzka lekcja historii o tym, że nie wszystko jest tylko dobre albo złe, a świat nie ma wyłącznie czarnych lub białych barw. Niniejsze wydanie to zmieniona i uzupełniona wersja książki Renaty Czarneckiej Pożegnanie z ojczyzną: rok 1793. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Pożegnanie z ojczyzną. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział 1
Stracone nadzieje
W styczniu 1793 roku mrozy mocno dokuczyły warszawiakom, dlatego z niecierpliwością czekano na wiosnę. Miała ona również zrzucić z mieszkańców jarzmo utrzymania rosyjskiego wojska, które już w grudniu zeszłego roku, po przegranej wojnie Polski z Rosją, zapchało miasto. Doszło do tego, że kwaterowano wojska carskie w magnackich pałacach. Sołdaci wchodzili do domów arystokratów jak do siebie i tylko oficerowie trzymali w ryzach tę niewyżytą sforę. Postępująca drożyzna i brak pracy sprawiały, że w Warszawie przybywało nędzarzy. Wielu z nich, by przeżyć, trudniło się kradzieżą, żebractwem lub sutenerstwem. Na brak zajęcia nie narzekały prostytutki, na które sołdactwo spoglądało łakomym okiem. Domy schadzek najgorszego sortu, których najwięcej znajdowało się przy murach miejskich, pełne były Rosjan, natomiast oficerowie chętnie odwiedzali przybytki rozkoszy przy ulicach Trębackiej i Freta. Z tygodnia na tydzień Warszawie zagrażała coraz bardziej druga fala — choroba przenoszona przez prostytutki i żołnierzy, tutaj zwana warszawską. Byli jeszcze Żydzi, którzy dzięki głowie do interesów i na wojsku rosyjskim mieli zarobek. Wielu z nich udzielało drobnych albo większych pożyczek oficerom i zaopatrywało w żywność pułki, konkurując z rosyjskimi markietanami. Kto chciał żyć, musiał bić czołem przed obcymi, nadskakiwać im i choćby udawać sojusznika imperatorowej.
Na Krakowskim Przedmieściu wstał pogodny dzień. Ruch tutaj jak zwykle zaczynał się o świtaniu, kiedy otwierano liczne sklepy, a drobni handlarze rozstawiali swoje kramy, których najwięcej było wokół kolumny Zygmunta. Gwar przeróżnych języków: polskiego, francuskiego, jidysz i rosyjskiego mieszał się ze skrzypieniem fiakrów i karet, tętentem końskich kopyt i muzyką kataryniarzy. Krakowskie Przedmieście było dzielnicą magnackich pałaców i składów handlowych, z których najpopularniejszym był skład wojewody kijowskiego Prota Potockiego. Najmodniejsze damy zaopatrywały się tam w najlepsze pończochy i tkaniny.
Naraz w uliczny gwar wpadło rżenie koni. Przy placu Zamkowym pojawiło się kilkudziesięciu jeźdźców, którym przewodził oficer. Byli to Kozacy o butnym spojrzeniu przekrwionych oczu, w długich, ciemnoniebieskich kaftanach i futrzanych czapkach, z pistoletami u boku i obnażonymi szablami. Warszawiacy w popłochu ustępowali im z drogi, dając przejazd ku Krakowskiemu Przedmieściu, przez które kawalkada przemknęła niczym burza, po czym zatrzymała się przed pałacem Potockich. Jeden z Kozaków zeskoczył z konia i wbiegł na schody. Uderzył w drzwi lufą pistoletu, aż donośny dźwięk rozerwał powietrze. Otworzył mu lokaj, który na widok intruza pobladł i natychmiast się cofnął, gotów zamknąć mu drzwi przed nosem, lecz Kozak wepchnął go do środka i nogą zastawił podwoje. Na to tylko czekał oficer, który wraz z resztą swych ludzi pewnie wkroczył do środka, a następnie bacznie się rozejrzał. Po chwili dostrzegł na schodach prowadzących na piętro starą kobiecinę. Była to Katarzyna Kossakowska, z domu Potocka, ciotka hrabiego Ignacego Potockiego, wdowa po kasztelanie kamieńskim. Stanąwszy w świetle budzącego się dnia, w ciemnej sukni, wysoka i całkiem posiwiała, hardo wpatrywała się w rosyjskiego oficera, który zbliżył się, skłonił głowę i powiedział po rosyjsku:
— Madame, stoi przed panią pułkownik Aleksiej Iwanowicz Markow. Przyprowadziłem wojsko do kwaterunku — trzydziestu ośmiu ludzi.
Pani Kossakowska spiesznie zbierała myśli. Wreszcie spojrzała na młodego oficera i odparła po polsku:
— To pomyłka, oficerze, pan jesteś w pałacu hrabiego Ignacego Potockiego.
— Buntownika Potockiego — powtórzył twardo.
Gospodyni dostrzegła jego ponure spojrzenie.
— Oto rozkaz rozkwaterowania wojska i jego zaprowiantowania — powiedział, po czym wyciągnął bilet i podał kasztelanowej, która z mocnym biciem serca odczytała go w milczeniu. Dokument był wystawiony przez Deputację Kwaterniczą, przez którą całe miasto zapchane było rosyjskim wojskiem. Z tego, co wiadomo było pani Kossakowskiej, nawet księżna Branicka, siostra króla, utrzymywała w swoim pałacu na Podwalnej pięćdziesięciu Rosjan.
Szelest dochodzący z piętra zmącił myśli kasztelanowej, która spojrzała w tamtym kierunku. Wysoko, na antresoli, pojawiła się Krystyna, córka hrabiego Potockiego, szesnastoletnia panna o kasztanowych, rozpuszczonych włosach, jakby dopiero wstała z łóżka i nie zdążyła ich upiąć. Z lękiem przyglądała się nieproszonym gościom, a jej osoba nie umknęła uwagi Markowa i stojących za nim Kozaków, którzy wlepili w nią łakome spojrzenia. Tymczasem pułkownik skinął głową pannie i dopiero słowa pani Kossakowskiej odwróciły jego uwagę od młodej damy.
— Proszę poczekać, oficerze, lokaj zaprowadzi pana na kwatery — powiedziała, aż powiało chłodem. Wiedziała, że opór może jedynie rozsierdzić żołdactwo, dla którego nie było świętości.
Niebawem Kozacy zajęli jedno ze skrzydeł pałacu wychodzące na ulicę, natomiast koniom zrobiono miejsce w pałacowej stajni. Markow zajął przestronny pokój na piętrze. Gdy rozgościł się w nowej kwaterze, przyszedł Danyło, żeby donieść o rozlokowaniu ludzi.
— Dziś nie wychylajcie nosa z pałacu, jutro wydam rozkazy — powiedział pułkownik, ale Danyło dalej stał na baczność, jakby na coś czekał. Markow spojrzał na jego zarośniętą i pooraną bliznami gębę, po czym spytał:
— No, co tam jeszcze, Danyło?
— Pułkowniku, ludzie chcą jeść.
— Pani Kossakowska nas nakarmi — powiedział Markow.
— Kasztelanowa opuściła pałac podczas zakwaterowywania naszych ludzi. Sami możemy to zrobić, pułkowniku, tylko czekamy rozkazu, żeby się rozgościć rzekł z zapałem i wykrzywił usta w chytrym, szczerbatym uśmiechu.
— Nie! — uciął pułkownik. — Poczekamy na kasztelanową, choćby do nocy. A ta młoda dama, którą widzieliśmy na schodach, została?
— Nie, pojechała razem z tą starą.
— A więc obie uciekły… Ale wrócą. — Markow był tego pewien.
— Pułkowniku, jak nie prowiant, to choćby wódki się napić. — Kozak zmącił mu myśli i oblizał wargi na samą myśl o mocnym trunku.
— Wódki?? — powtórzył oficer. — Gorzałką czuć od was w całym pałacu, wypłoszyliście obie damy i jeszcze wam mało?
Kozak zamilkł.
— Odmaszerować! — wrzasnął Markow, a gdy został sam, rzucił się na łóżko i zaczął rozmyślać. Udało mu się nająć dobrą kwaterę w mieście, wygodną, blisko Zamku Królewskiego i niedaleko rosyjskiej ambasady. Teraz czekał już tylko rozkazów generała Kochowskiego, pod którym służył.
Tymczasem Katarzyna Kossakowska z Krystyną zmierzały do pałacu księstwa Czartoryskich, na Senatorską. Właśnie mijały ulicę Kozią, wzdłuż której aż do Senatorskiej rozciągały się przestronne ogrody, teraz uśpione pod śnieżną pierzyną, i dalej rezydencja księcia prymasa. Izabela Czartoryska przyjęła gości serdecznie, choć nieco zaskoczona tą niezapowiedzianą wizytą, za to z uśmiechem, którego tym razem kasztelanowa nie odwzajemniła, lecz od razu opowiedziała przyjaciółce, jakie nieszczęście je dziś spotkało: musiała przyjąć na kwaterę kilkudziesięciu Kozaków.
— I pomyśleć, że przyjęłam stado baranów pod dach domu biednego Ignasia… — ubolewała gorzko.
— Nie mogłaś odmówić, Katarzyno, ale trzeba mieć nadzieję, że wiosną znaczna część rosyjskich wojsk opuści Warszawę i rozkwateruje się na prowincji — odparła księżna Czartoryska, chcąc ją pocieszyć.
Katarzyna westchnęła ciężko, jakby te słowa wcale jej nie pomogły, i zaraz, żeby zapomnieć o przykrościach, księżna Izabela zaproponowała grę w mariasza, a niebawem zeszła do nich Maria Anna, córka księżnej, będąca w trakcie rozwodu z księciem Wirtembergii Ludwikiem, który w wojnie z Rosją zdradził Polskę i przeszedł na stronę wroga. Damy grały do wieczora, zapominając o upływie czasu. Dopiero gdy wybijała siódma, kasztelanowa wraz z Krystyną zebrały się do powrotu, choć czyniły to niechętnie, wiedząc, że w pałacu mają nieproszonych gości.
Tymczasem Markow, znudzony oczekiwaniem na powrót uciekinierek, uciął sobie drzemkę. Obudził go głód. Wezwał Danyłę i dopytywał, czy wróciła kasztelanowa. Okazało się, że ciągle jej nie ma, choć za oknem już dawno zapadł zmrok.
— Gdy wróci, natychmiast chcę o tym wiedzieć — zaznaczył oficer, po czym podszedł do lustra zawieszonego nad komodą, na której stała misa z wodą do mycia. Nabrał wody w dłonie i ochlapał sobie twarz.
Człowieku, jak ty wyglądasz? — zdawały się pytać jego oczy. — Tu nie dzikie stepy, tutaj nie spojrzy na ciebie żadna dama, tylko dziwki same będą pchały ci się w ręce, jak muchy do lepu, skoro tylko poczują ruble i dukaty.
Już sięgał po brzytwę, kiedy znów wpadł Danyło, wielce uradowany, z uśmiechniętą gębą, donosząc, że wróciła gospodyni. Już chciał natychmiast biec do niej i dopytywać o prowiant.
— Czekaj! — ryknął Markow, zawracając go w pół drogi. — Sama przyniesie.
— A jak nie? Z głodu pomrzemy — odparł Danyło.
— O to się nie martw. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby pułkownik Markow dał ukrzywdzić swoich ludzi. A teraz, powiedz mi, Danyło, kiedy ostatni raz widziałeś swoją gębę w lustrze?
Kozak wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc ani na jotę pytania.
— Nie wiesz, bo i do czego ci lustro — rzucił z drwiną Markow. — To spójrz! Czy tak wygląda carski żołnierz?
Kozak wbił wypłoszone, ponure spojrzenie w swoje lustrzane odbicie.
— Nie, Danyło, tak nie wygląda żołnierz pułku Kozaków, ale zarośnięta małpa. Ogolić się i umyć! Wszyscy!
Spłoszony Danyło uciekł z pokoju. Minęła godzina, dla Aleksieja długa, bo bezczynna. Ogolony i umyty, leżał na łóżku, a ssanie w żołądku stało się tak dokuczliwe, że nie mógł zmrużyć oka, lecz naraz donośne pukanie do drzwi zmąciło ciszę. Okazało się, że to kamerdyner, który przyniósł chleb i jakąś pieczeń, na której widok ślina pociekła oficerowi. Przełknął ją i kazał postawić tacę, potem odesłał lokaja i usiadł do stołu. Zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczął rozmyślać. Liczył na to, że gospodyni zaprosi go na kolację w towarzystwie swoim i młodej damy, która choć jest córką polskiego buntownika, to wartą uwagi, on zaś rad by popatrzyć na jej ładną buzię i zamienić z nią parę słów. Ale pani Kossakowska wyraźnie dała mu odczuć, jak bardzo jego obecność tutaj wraz z Kozakami jest jej niemiła.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Pożegnanie z ojczyzną. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,