Wampir z Warszawy to makabryczna historia pierwszego seryjnego zabójcy w powojennej Warszawie!
Jarosław Molenda przeprowadza swojego rodzaju dziennikarskie śledztwo, tworząc kryminalny reportaż – z drastycznymi opisami zbrodni, z zachowanym językiem milicyjnych raportów, z realiami Warszawy wczesnej Polski Ludowej w tle.
Autor przewertował akta IPN, notki milicyjne, protokoły przesłuchań, a także literaturę fachową dotyczącą przestępstw na tle seksualnym. Dzięki temu powstał przerażający portret seryjnego zabójcy. Nie miał on tylu ofiar na sumieniu, co późniejsi bandyci określani tym mianem, ale dokonane przez niego zbrodnie wystarczyły, by na dobre przerazić warszawianki, które przeżyły 60 dni terroru. W tle Targówek, Gocławek, Grochów i Anin lat pięćdziesiątych, gdzie grasował Wampir z Warszawy.
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Lira. Dziś na naszych łamach przeczytacie obszerny fragment publikacji:
WSTĘP
Ferdynand Maria, wicehrabia de Lesseps, budowniczy Kanału Sueskiego, oświadczył kiedyś entuzjastycznie, że Warszawa stanie się w połowie XX wieku największym miastem kontynentu, do której to pozycji predestynuje ją znakomite położenie geopolityczne i geoekonomiczne, czyniąc z niej punkt skrzyżowania prądów kulturowych i rut gospodarczo-komunikacyjnych.
„Jesteśmy w roku 1950, w połowie wieku — wieszczył — i chociaż Warszawa nie jest największym miastem kontynentu, to przecież jest miastem największego napięcia twórczego nie tylko na kontynencie, lecz chyba i na całym świecie. Gdzież jest drugi taki organizm miejski (na miejski organizm składają się — jak wiadomo — ludzie i powietrze, drzewa i słońce, kurz i uśmiechy dzieci, ziemia i mury, a jak ich nie ma — tych ostatnich — to chociaż resztki murów, ruiny y compris…), tak naładowany wolą życia, zmasowaną energią kreatywną i umiłowaniem swego miejsca na ziemi, jak Warszawa? Nie ma, a zatem rzecz nie podlega dyskusji”.
W 1950 roku powierzchnia Warszawy wynosiła 14148 hektarów i była o 1680 hektarów większa niż w 1938 roku. Prawdziwa rewolucja w tym zakresie dokonała się jednak w 1951 roku, kiedy to za sprawą posunięć o charakterze administracyjnym (włączenia w granice stolicy licznych miejscowości podmiejskich, ale także wielu hektarów lasów, pól uprawnych, łąk i pastwisk oraz nieużytków) powierzchnia stolicy została zwiększona trzykrotnie. Wypada natomiast przypomnieć, że w wyniku tego zabiegu administracyjnego w obręb Warszawy wpisano osady nader zacofane pod względem cywilizacyjnym. Tak opisywał „wielką Warszawę” Błażej Brzostek:
„Zasmucająco wyglądały takie miejscowości, jak Anin, Wawer czy Szczęśliwice, nieoświetlone i tonące w błocie, trapione wylewającymi szambami. Kilkunastotysięczny Wilanów — prócz zatłoczonej i powolnej kolejki dojazdowej — nie był połączony ze Śródmieściem żadną linią MPK i pozbawiony najpotrzebniejszych sklepów i instytucji. […] Mieszkańcy niezelektryfikowanych Siekierek musieli się wyprawiać po naftę do Śródmieścia. Droga łącząca osadę z innymi dzielnicami była błotnista i grzęzły na niej samochody (nie mogły dojechać karetki). Prośby mieszkańców do DRN o wysypanie drogi tłuczniem pozostawały bez odpowiedzi”.
Trzeba przy tym pamiętać, że w owym czasie sytuacja w samym centrum Warszawy wyglądała niewiele lepiej. Dworzec zwany „Warszawa Główna” był de facto ogromnym, rozgałęzionym barakiem. Gdyby nie neon z nazwą stacji, ludzie przybywający z kraju i zza granicy mogliby mieć wątpliwości, czy to aby nie dopiero Skierniewice lub Pruszków. Wrażenie nie mijało po wyjściu na ulicę i ogarnięciu wzrokiem parterowych chałupinek z kaprawymi sklepikami. Warszawa miała jednak taryfę ulgową: wszyscy wiedzieli, co się w tym mieście działo i dlaczego to centralny dworzec stolicy został chwilowo zdegradowany do rangi stacji w Lubartowie.
„Do wiosny 1950 roku — jeszcze raz korzystam z pracy Błażej Brzostka — na ścianie zrujnowanego dworca w Alejach Jerozolimskich widniał okupacyjny napis «Stadbanhof Warschau». W okresach niskiej wody na Wiśle odsłaniały się pordzewiałe wraki zatopionych w czasie wojny wagonów kolejowych i barek, utrudniające bieżącą żeglugę. W powietrzu unosiły się tumany pyłu, podnoszone przez wiatr z ruin, miejsc rozbiórek i budów”.
Praga niemal od zawsze była tą dziką, bezkompromisową i niebezpieczną częścią Warszawy. Ale tylko w oczach mieszkających na lewym brzegu rzeki, bo prażanie określali swoją dzielnicę jako „lepszą stronę Wisły”. Praga zawsze marzyła o tym, co ma Warszawa, a Warszawa zawsze wygrzewała się na praskich plażach. Konflikt trwał od pokoleń. Różnice między obiema stronami Wisły pogłębiały się, gdy władze miasta nieustannie zaniedbywały prawą stronę, pozwalając, by „lepsza” Warszawa rozwijała się szybciej.
Andrzej Sołtan w eseju Praga w ciągu wieków zauważa, że z lat wojny i okupacji hitlerowskiej wyszła Praga zniszczona w stopniu o wiele mniejszym aniżeli dzielnice lewobrzeżne. Od września 1944 roku, przez kilka miesięcy, odgrywała rolę głównego ośrodka dyspozycji politycznej i administracyjnej kraju, sprawując niejako w zastępstwie funkcje stolicy. Przejawem odradzającego się szybko życia były uruchamiane niemal z dnia na dzień dworce, połączenia tramwajowe, sklepy, szkoły, biblioteki, kina, teatry, a nawet rozgłośnia radiowa.
Z chwilą wyparcia Niemców z lewego brzegu przystąpiono też niezwłocznie do przywracania komunikacji mostowej. Odbudowany w rekordowym tempie już w 1946 roku most Poniatowskiego, bardzo ważny Śląsko-Dąbrowski postawiony trzy lata później na fundamentach mostu Kierbedzia, przecinająca miasto od ul. Radzymińskiej Trasa W-Z oraz odbudowane zakłady przemysłowe na Kamionku przedstawiane były jako symbole nowego ładu.
Zalecenia powojennego aparatu propagandy kładły szczególny nacisk na ukazywanie pozytywnych przemian zachodzących w życiu społecznym, gospodarczym i kulturalnym. Wyjątkowe, nowoczesne, wielkie mogło być tylko to, co powstało w Polsce Ludowej. Fakty, które temu przeczyły, należało pomijać. Reguła ta nie dotyczyła jednak wszystkich nowości architektonicznych, odstępstwo stanowiły te, które przywodziły na myśl „zgniły Zachód”.
Podobieństwo Centralnego PDT w Al. Jerozolimskich, nazwanego później Centralnym Domem Towarowym (potem „Smykiem”), do berlińskich czy wiedeńskich domów towarowych wyjątkowo denerwowało komunistycznych ideologów. Projekt powstał w latach 1947-1948, ale gmach ukończono dopiero w 1951 roku, gdy już zapadła noc stalinizmu. Autentyczni bądź fałszywi entuzjaści realizmu socjalistycznego w architekturze prześcigali się w krytyce, jeśli nie obelgach, tego budynku. Zarzucali mu obcy, kosmopolityczny wyraz, padło nawet określenie „jazzowy jazgot”.
Ze względu na katastrofalną sytuację mieszkaniową w stolicy wiele osób dojeżdżało codziennie do pracy z okolicznych miejscowości. Napływ niewykwalifikowanej siły roboczej z podwarszawskich miejscowości nazwano z czasem „wołominizacją stolicy”. Korzystając z rozległych i słabo zabudowanych terenów Pragi, właśnie tam lokowano ten najbardziej uciążliwy przemysł. Miało to swoje dobre i złe strony — dawało miejsca pracy, przyczyniało się do powstawania wielotysięcznych osiedli, ale nie poprawiało standardu życia w czynszówkach z początku stulecia. Praga znowu stała się zapleczem stolicy, tym razem przemysłowym. Z czasem również miejscem przesiedlania niewygodnego „elementu” z reprezentacyjnych dzielnic lewobrzeżnych.
Część tej grupy niejednokrotnie wiązała się „towarzysko” z miejscowymi lumpami i chuliganami, którzy byli prawdziwą plagą miasta. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że zdziczenie obyczajów było wyłącznie domeną miejscowości podwarszawskich. Leopold Tyrmand zanotował, że nawet mieszkańcy dzielnic tradycyjnie uważanych za „dobre” i bezpieczne, takich jak Saska Kępa czy Mokotów, „boją się wieczorami wychodzić z domu. Na peryferiach milionowej stolicy dużego państwa w pełni pokoju panuje powszechna obawa przed «rozbieraniem»”.
Wtedy to, 65 lat temu, w smutnym, szarym mieście za żelazną kurtyną ukazała się powieść iskrząca się feerią barw. W Złym, bo o nim mowa, główną bohaterką jest Warszawa roku 1954 — miasto z charakterem. Ale też miasto ruin, czasu odbudowy, powszechnej biedy i przemocy, którego wielkim problemem społecznym była przestępczość na ulicach. Władze, skupione na podtrzymywaniu terroru politycznego, nie radziły sobie ze zwykłymi kryminalistami.
Wcześniej pisał o tym Tyrmand w swoich dziennikach, przytaczając rozmowy pasażerów pociągu z Krakowa do Warszawy: „O czym gwarzą zebrani przygodnie wędrowcy anno 1954 w dziesiątym roku Polski Ludowej […]. Jeden temat nie schodzi z wokandy, nie sposób go wyczerpać […]. Zbrodnia, zdziczenie, deprawacja, gwałt, rabunek, kradzież, morderstwo, oszustwo, nadużycie, defraudacja, grabież z bronią w ręku, chuligaństwo, pijaństwo, niepewność dnia i godziny”.
„— Panie szanowny, kup pan te cegłe. Odpalasz pan stówke, ocalasz pan główke. Cegła tańsza od kapoty, kup pan cegłe od sieroty” — można usłyszeć w filmie Ewa chce spać z 1957 roku. Zwrot „kup pan cegłę” to jeden z charakterystycznych zwrotów w Warszawie połowy lat pięćdziesiątych. Przywoływała go Pola Gojawiczyńska, Leopold Tyrmand w Złym lokował cwaniaków „sprzedających” owe cegły samotnym przechodniom na odbudowywanym Starym i Nowym Mieście. Jednak w rzeczywistości można ich było spotkać nocą w wielu miejscach. Wymuszeń takich dokonywały zorganizowane szajki. Spóźniony przechodzień otrzymywał propozycję zakupu cegły, płacił kilkadziesiąt złotych, dostawał cegłę zapakowaną w gazetę i mógł niezaczepiany iść dalej.
W pierwszych latach po 1945 roku Warszawa wciąż jeszcze podnosiła się z gruzów. Wojna zmieniła kanony, które przed jej wybuchem dyktowały postawy i zachowania. Oszukiwanie i zabijanie stały się wówczas rzeczami zwykłymi i codziennymi. Jednak kiedy zakończył się okupacyjny horror, wydawać by się mogło, że przydział na zło został już całkowicie wyczerpany. Zbolała Warszawa wracała powoli do życia. Chciała spokoju. Po wielokroć bardziej odczuwała to, co ją kaleczyło, tłumiło jej rozwój.
Wieść o pojawieniu się Wampira była szokiem. W krótkim czasie zostawił po sobie dwa makabryczne zabójstwa połączone z brutalnymi gwałtami i grabieżą. W mieście zawrzało. Widziano go równocześnie w wielu punktach stolicy. Jego wyglądowi nadawano cechy odrażającego upiora. Powtarzano z ust do ust opisy wyczynów tego zboczeńca. Wśród kobiet zapanowała panika. Nie wychodziły same z domu, w drodze z pracy towarzyszyli im mężowie. Samotne dziewczyny naprędce szukały opiekunów. Groza i lęk odmieniły życie stolicy, zupełnie jak w kultowej powieści człowieka w czerwonych skarpetkach:
„Ranek sobotni był chmurny i deszczowy, mimo pogodnej nocy. Ludzie szli szybko do pracy alejkami Centralnego Parku pomiędzy wiaduktem a skarpą Muzeum Wojska. Dwie skromnie ubrane kobiety kroczyły, trzymając się blisko chodnika.
— Pieczywo lepsze jest w tej spółdzielni na rogu mówiła jedna z nich, szczupła, o lekko przywiędłej, ongiś zapewne ładnej twarzy — pani to tam kupuje dalej, w tym Wuesesie, a tam później przywożą i jakieś takie z gorszej piekarni.
— To racja — rzekła druga, siwa i pomarszczona, o wyglądzie zasłużonej sprzątaczki — sama kiedyś znalazłam niedopałek papierosa w paryskiej bułce.
— I ten ich łęczycki niedobry — zapewniała pierwsza. — Bochenek lubelskiego to jeszcze czasem ujdzie. Jezus Maria! — zawołała nagle — kto tu leży?
W pobliskich alejkach uniosły się niespokojnie głowy.
— O, Boże! — zawołała siwa — zabity! Zamordowany!
Przez trawniki biegli ludzie, skupiając się w pewnej odległości. Jedno spojrzenie na skręcone konwulsyjnie członki wystarczyło, by każdy poczuł lekki ucisk w gardle i skroniach, jaki jest zwykłą reakcją na śmierć u zwykłych ludzi w zwykłych warunkach zwykłego ranka, przed zwykłą, codzienną pracą. Jakiś młody mężczyzna bez marynarki przyklęknął przy zwłokach.
— Nic nie ruszać! — krzyknął ostro starszawy robotnik w kaszkiecie, z zapakowanym śniadaniem i butelką herbaty w kieszeni — nic nie ruszać, dopóki milicja nie przyjedzie.
— Racja — rzekła jakaś młoda, tęga kobieta o świeżej cerze i twarzy skrzywionej przerażeniem — to na pewno morderstwo! Nie wolno nic ruszać przed śledztwem! Ta kartka coś znaczy! To na pewno coś ważnego.
— Taki młody… — roztkliwiła się siwa kobieta Boże, Boże, taki młody…
— Jakieś chuligańskie historie… — szepnęła ta, która pierwsza dojrzała zwłoki: twarz miała rozpłomienioną zdenerwowaniem i bezsilnym gniewem — w zeszłym miesiącu też tu znaleźli jednego młodego… Koleżkowie go zatłukli scyzorykami tam w parku, przytaskali na wiadukt i zrzucili, żeby wyglądało na samobójstwo… i miej tu synów!
— Najgorsze — zapienił się jakiś niski, czerwony na twarzy mężczyzna w robotniczym drelichu — że to im tak uchodzi, tej młodzieży! Zakłują, zamordują, zarżną i szukaj wiatru w polu! Ta cholerna bezkarność, to boli… — Jego uczciwe, jasne oczy były samym płomieniem gniewu, kark mu spąsowiał, oddech rwał się.
— Nic nie ruszać! — rzekł rozkazująco starszawy robotnik ze śniadaniem — już polecieli po milicję…”.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Wampir z Warszawy. Publikację kupicie w popularnych księgarniach internetowych: