Pewnego dnia dochodzi do zabójstwa Ingeborg Martinek, gospodyni kamienicy z mieszkaniami na wynajem. Na podstawie śladów na ciele ofiary policjanci podejrzewają, że morderstw może być więcej. Ponoć na miejscu zbrodni widziano Oskara Radtkego, współpracownika najlepszego detektywa w tym mieście – Stanisława Berga, dlatego prowadzący śledztwo Klaus Tyl postanawia z nim porozmawiać. Jednak Oskar jakby zapadł się pod ziemię, a przyjaciele detektywa otrzymują depeszę, że Berg jest umierający. Jak jest naprawdę? I kto stoi za intrygą powiązaną z serią zabójstw w dziewiętnastowiecznym Królewcu?
Do przeczytania książki Krzysztofa Beśki Zabójcza koniunkcja zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment powieści:
„NIE WRACAJ!” Tylko tyle – wielkimi literami i po polsku, inkaustem, a nie kawałkiem węgla czy, co gorsza, krwią – napisał ktoś na przybrudzonym kawałku pergaminu. Następnie, zgięty na dwoje, wsunął go w szparę między głównymi drzwiami kanonii a futryną. Musiało się to stać jeszcze wczoraj wieczorem albo w nocy. Tylko tyle i aż tyle.
Wiadomość znalazł Wojciech, jeden z famulusów, i niezwłocznie dostarczył do adresata. Dopiero potem naszła go refleksja, że może to jednak do kogoś innego. Ale Doktor już wziął pergamin do rąk, już podziękował, jakby to była normalna przesyłka, których każdego tygodnia wiele przychodziło na Wzgórze Katedralne. Niektóre z nich zawierały księgi, czasem wcale opasłe, więc nie było wątpliwości, do czyich rąk trafić powinny.
– Ciekawe, ciekawe… – mruknął pod nosem, po czym odłożył wiadomość na stół, zapoznanie się z nią nie wymagało przecie wiele czasu.
Wojciech przestąpił z nogi na nogę, jakby na coś jeszcze czekał. Czasami bywało, że posłaniec, który list dostarczył, zaraz dostawał odpowiedź i już biegł z powrotem albo jechał, co koń wyskoczy, jeśli daleko. Tutaj nikt nie czekał, a w dodatku należało się mocno zastanowić.
No to się zaczęli zastanawiać z Wojciechem, a potem dołączył do nich także drugi służący Doktora, imieniem Hieronim. Obaj cieszyli się zaufaniem gospodarza kanonii. Także dlatego, że z największymi przyjaciółmi był rozdzielony. Wielebny Tiedemann Giese został biskupem chełmińskim i mieszkał na zamku w Lubawie. Inny kanonik, Aleksander Sculteti, miał kłopoty odsądzany od czci i wiary, musiał uchodzić do Rzymu, bo tam była jeszcze nadzieja, by jego los odwrócić. Natomiast najmłodszy z nich, a jednocześnie jedyny Doktora uczeń, Georg Joachim Rheticus, jeszcze pod koniec ubiegłego roku wrócił do Wittenbergi z bardzo ważnym dla nich obu zadaniem.
Ech, gdyby była tu Anna – przeszło przez myśl Doktorowi.
Ale i panią Schilling, gospodynię i przyjaciółkę serdeczną, jakiś czas temu kazano mu odprawić. Zrobił to sam biskup Jan Dantyszek, do którego dochodziły szepty – a na nie zawsze można liczyć – że Doktora i tę kobietę łączy coś niewłaściwego, a dokładnie: nieczystego. Sculteti dokonał wyboru i nie krył się ze swoim związkiem z kobietą. Doktorowi tej odwagi zabrakło. Ale może i dobrze, bo jak pokazały późniejsze wydarzenia, litości nie było.
Nie dziwota więc, że Doktor częściej podpytywał o to i owo tych, z którymi teraz dzielił codzienność. Nie zawsze znali odpowiedzi, byli to wszak ludzie oddani i wielkiego serca co prawda, ale prości. Każdy znał swoją rolę i zawsze sumiennie wykonywał obowiązki. Także i teraz, gdy Doktor szykował się do podróży. Dawno nigdzie nie wybywał, a i odległość była niewielka w porównaniu z tą do Italii, gdzie w latach młodzieńczych studiował. Ale i tak w domu trwały gorączkowe przygotowania.
– Gdyby czekało na miłościwego pana jakoweś niebezpieczeństwo, o którym ten ktoś by wiedział, to napisałby raczej „nie jedź” – zauważył Hieronim, a po chwili spytał: – Słusznie prawię?
– Ale wtedy niechybnie przyszedłby i powiedział – wtrącił swoje Wojciech.
– Chyba że z jakiegoś powodu nie mógł. Bo na przykład sam boi się o swoją skórę.
– Może i tak być.
Doktor dotknął dłonią czoła, jakby chciał sprawdzić, czy i jego nie trawi jaka gorączka. Palce, które – jak powtarzało wielu jego pacjentów – potrafiły czynić cuda, na chwilę zniknęły za zasłoną długich włosów, siwych już niemal zupełnie.
Tymczasem jego służący coraz bardziej się rozkręcali, snadź było to lepsze niż rozwiązywanie zagadek, czym urozmaicali sobie czas w długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy nic nie było do roboty. Teraz nastała wiosna, kwiecień, zbliżała się Wielkanoc 1541 roku. Ale jakże wracać do zwykłych zajęć, kiedy tu taki ambaras?
– Napisano „nie wracaj”… – Wojciech potarł w zamyśleniu policzek, który należało nadstawić w chwili próby, a który, podobnie jak ten z drugiej strony, przydałoby się już brzytwą potraktować. – Mógł to zrobić zarówno przyjaciel, jak i wróg. Wróg nie chce już widzieć Doktora, a przyjaciel wie, że niebezpieczeństwo czeka nie po drodze, ale na miejscu. Zaś podróż to szansa, by nieszczęścia uniknąć.
Doktor wstał z ulubionego fotela, który służył mu do pracy. Niespiesznym krokiem zbliżył się do okna w północnej ścianie kanonii. Daleko za pavimentum i rosnącymi na skarpie, zieleniącymi się już powoli drzewami, siniała rozległa plama Zatoki Fryskiej. Stąd niepodobna było dostrzec, ale na pewno pływały po niej w tej chwili liczne łodzie rybackie wracające z nocnego połowu bądź te należące do kupców. A przecie im nigdy nikt nie powiedziałby ani tym bardziej nie napisał takich słów! Przeciwnie, zawsze na nich czekano, a kiedy na morzu czy zatoce rozpętał się sztorm, modlono się żarliwie o szczęśliwy powrót.
Czy był ktoś, kto modliłby się o niego? Kilka nazwisk by wymienił. Zawsze jednak czuł, że z biegiem lat ma więcej wrogów niż przyjaciół. To, co robił i mówił, nie mogło przecie nie zostawić śladu. Ale te dwa słowa Doktor uczuł niczym zimne i twarde ostrze sztyletu, które zagłębia się w sercu. Kto to zrobił? Czym się kierował?
– Spróbujcie zasięgnąć języka, ale z rozwagą – powiedział do Hieronima i Wojciecha, którzy nie przestawali debatować, a obecność ich pana jakby w ogóle im nie przeszkadzała.
Gdy wreszcie wyszli, spróbował zebrać myśli. Jeśli nie da rady tutaj, pójdzie tam, gdzie lepiej mu się duma – do swojej wieży w murach warowni.
Czymże jest ta wiadomość? – zastanawiał się. Przecie nie delikatną prośbą, którą może wstyd powiedzieć komuś w oczy, że na przykład jego pies szczeka do późnej nocy, tak że spać nie można. Albo jakąkolwiek inną uwagą tyczącą wspólnego życia, jakie na Katedralnym Wzgórzu wiedli warmińscy konfratrzy. Doktor miał już swoje lata, był szanowany, a przynajmniej tak mu się wydawało, więc trudno się dziwić.
Ale teraz? Jego famulusi mieli rację – mógł to napisać zarówno przyjaciel, jak i wróg. O tym, że Doktor lada chwila wyjeżdża do Królewca, wiedziała cała kapituła, boć to ona musiała mu udzielić na to pozwolenia. Jak każdy kanonik, miał tutaj liczne obowiązki i pobierał prebendę, więc aby jej nie stracić, formalności musiało stać się zadość. Dostał kilka dni dyspensy.
Nie miała to być jednak beztroska wycieczka, o nie! Kilka dni temu z zamku księcia Albrechta Hohenzollerna przyszła wiadomość. Jego doradca, Georg von Kunheim, był ciężko chory. Miejscowi lekarze bezradnie rozkładali ręce. A że medyczna sława Doktora sięgała daleko poza niewielki Frombork, a nawet Warmię, ktoś na dworze, może nawet sam książę, wpadł na koncept, by to właśnie uczonego kanonika prosić o ratunek.
Nie za bardzo mu się to uśmiechało, odrywało go bowiem nie tylko od obowiązków na Wzgórzu Katedralnym, ale i od pracy, badań i obserwacji, które prowadził od dziesiątek lat. Poświęcał się temu zajęciu niemal bez reszty. Kiedy jednak w grę wchodziło ludzkie życie, nie miał problemu z wyborem. Zatem temat pojawił w porządku obrad kapituły.
A przecie ta sama kapituła miała z nim, Doktorem, niejaki problem. Szło o dom po wspomnianym już, nieszczęsnym Scultetim. Przed trzema miesiącami miano zawyrokować o jego losach (bo o tym, co sądziła o samym bracie Aleksandrze, kapituła już zdecydowała), ale z obrad planowano wykluczyć Doktora i jeszcze jednego z konfratrów. Chyba wtedy tak naprawdę poczuł na plecach przejmujące zimno celi, w której mógłby się znaleźć. Pojawiłyby się pytania, dociekania, wątpliwości. Musiałby dowodzić, że nie jest wielbłądem. Może nawet zaczęliby mu w księgach grzebać w poszukiwaniu tych nieprawomyślnych. No i na pewno wytknęliby mu Annę.
A Doktor nie był heretykiem! Nie był wyznawcą nauk Marcina Lutra, którego myśl zalewała biskupią Warmię ze wszystkich stron. Ale przecież przez ostatnie lata gościł pod swym dachem wspomnianego Rheticusa, który był mu niemal jak syn. A on już był luteraninem. Czy to nie wystarczy, by wzbudzić gniew? Ledwo teraz o tym pomyślał, tchu mu zabrakło. Czymże był bowiem Królewiec, jak nie bastionem luteranizmu właśnie, co swego czasu doprowadziło do pasji papieża, cesarza i króla polskiego. Albrecht Hohenzollern, jeszcze niedawno wielki mistrz krzyżacki, zrzucił biały płaszcz z czarnym krzyżem, wdział świecki strój, a na rynku w Krakowie obiecał Zygmuntowi Staremu, że będzie grzeczny. Nawet Stańczyk, błazen królewski, był wtedy poważniejszy niż zawsze. Rychło Albrecht okazał, jak ważna była dla niego ta przysięga. Nie najeżdżał już co prawda, nie grabił i nie palił miast i wsi, ale nadal knuł przeciw Rzeczypospolitej. Wkrótce kościoły katolickie w Królewcu i całych Prusach Książęcych zaczęły zmieniać wystrój, a ich gospodarzy przeganiano na cztery wiatry. Dochodziło nawet do okrucieństw.
Najwyraźniej ktoś we Fromborku pomyślał, że Doktorowi będzie tam lepiej. I mógł to być zarówno ktoś życzliwy, jak i niekoniecznie. „Nie wracaj, bo tutaj nie ma dla ciebie miejsca” – dobiegał szept spod jednego kaptura. „Nie wracaj, bo nie jesteś tu już bezpieczny” – przekonywał ktoś, kto ukrywał się pod drugim; nie musiał tego robić, ale, jak zauważył Hieronim, ostrzeżenie takie mogło kosztować.
Przecież nieraz bywało, że pod nieobecność Doktora, który musiał wyruszyć na dwór biskupi do Lidzbarka, tak jak teraz z lekarską posługą, albo wyjechać w jakiejkolwiek innej sprawie, ktoś zaglądał do jego kanonii, grzebał w księgach i notatkach. A posiadanie choć jednej księgi luterańskiej, zatrutej, jak się o nich mówiło, czy nawet jednej kartki z ichnią pieśnią – groziło karą utraty majątku, banicją, a nawet śmiercią przez ścięcie!
Na szczęście te najważniejsze zapiski, autorstwa jego samego – wciąż niedokończone, wciąż poprawiane, choć do ich wydrukowania było coraz bliżej – były zawsze bezpiecznie zamknięte w skrzyni. Gdyby jednak naprawdę przyszło co do czego, żadna kłódka nie byłaby tu przeszkodą. Tnij, rżnij, rozbijaj, w imię Boże! Co to jest w porównaniu z rozpaleniem stosu… Zresztą po co stos? Sprawę można przecie załatwić szybko i bez zbędnego hałasu, bez szargania dobrego imienia. Choćby właśnie po zmroku na jakimś gościńcu.
Powie się wtedy, że Doktora zabili zwykli rekieterzy. I niech mu ziemia lekką będzie.
Książkę Zabójcza koniunkcja kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,