Czy jest życie poza zbrodnią i winą?
Główny bohater powieści Marcina Cieleckiego Archipelag Lewiatana, Bartek Ostrowski, morduje z zimną krwią, a chcąc zatrzeć trop, szuka schronienia w klasztorze; wielowiekowa tradycja głosi, że miejsce monastyczne zapewnia niekaralność. Nie przewidział tylko, że miejsce odosobnienia okaże się zaskakująco gwarne. W relacjach z mieszkańcami klasztoru - tak stałymi, jak i tymczasowymi - zaczyna rozpadać się misterny plan bohatera, a role łowcy i ofiary niebezpiecznie się do siebie zbliżają. Każdy, kto decyduje się „umrzeć dla świata”, skrywa jakąś tajemnicę. Życie pod zakonną regułą, powtarzalność dni i ćwiczeń dyscyplinujących ciało, ten sam krajobraz, milczenie... Kolejne rozdziały, ułożone zgodnie z monastyczną liturgią godzin, prowadzą nieuchronnie do pytania: co się stanie, gdy zło zamieszka w miejscu świętym.
Do lektury powieści Marcina Cieleckiego zaprasza Wydawnictwo JanKa. Obejrzyjcie wywiad, jaki z autorem przeprowadziła Janina Koźbiel:
Dziś na naszych łamach przeczytać możecie premierowy fragment książki Archipelag Lewiatana:
Chłopak od ulotek nie spóźnił się. 8:20; za pół godziny przyjdzie listonosz. Wszystko zgodnie z planem. Zatem nie ma odwrotu.
Nasłuchuje. Dźwięki znajome, tylekroć słyszane. Sygnał otwieranych domofonem drzwi. Klekot skrzynek na listy. Jeszcze trzaśnięcie. O, jest. Któryś z sąsiadów doczłapał do domofonu i dotyka przycisku. Teraz dłuższa chwila ciszy – wyobraża sobie, że jest ona potrzebna chłopakowi, aby zarzucić plecak wypełniony ulotkami – i nagłe uderzenie drzwi. Wyszedł. Klatka schodowa wchłania milknące odgłosy, powraca poranna cisza.
Odwraca się od drzwi i patrzy w głąb swego mieszkania. Torba leży nieopodal, dwa kroki od niego.
Zrób to.
Przerzuca torbę przez ramię, odruchowo poprawia pasek, aby klamerka nie wpijała mu się w ciało. Zamyka drzwi od mieszkania i schodzi z drugiego piętra. Ciało wprawione w ruch zaczyna drżeć, niepotrzebnie. Zaciska pięść, raz i drugi, zanim wyjdzie na zewnątrz.
Po drodze niemal nikogo. Jedna, dwie mijane matki z wózkami. Wyprowadzająca się z wynajmowanego mieszkania studentka, po którą przyjechał ojciec. Pojedyncze osoby z reklamówkami wracające ze sklepu spożywczego. Blokowisko miało swój rytm, znał go. Wiedział, że większość mieszkań jest teraz pusta. Na miejscu pozostali emeryci, studenci kończyli sesję. Listonosz jest jeszcze, parę bloków dalej.
Nie chce patrzeć na huśtawki. Mija je, odwracając głowę.
Cztery minuty drogi od t e j klatki schodowej. Jest już u celu: niemal, bo musi jeszcze zejść do piwnicy. Nie dostał zadyszki, nie drżą mu ręce, nie ma zawrotów głowy. Cztery minuty wystarczają, by wprawić ciało w przyjemne drganie. Cztery minuty to za mało, by się wycofać.
Zrób to.
Naciąga rękaw kurtki i przez materiał chwyta za klamkę. Drzwi, pomimo zainstalowanego domofonu, posłusznie się otwierają. Wiedział, że nikt nie naprawi ułamanego przez niego zawiasu. Wchodzi na klatkę i na chwilę zastyga. Chłonie zapach obcych ludzi, zapach ścian, schodów. Duszno, w powietrzu rozsiadła się stęchlizna. Sprzątaczka przychodzi w czwartki. Listonosz pojawi się tu najwcześniej za pół godziny. Wie, po co przyszedł.
Powoli ściąga kurtkę, nasłuchuje. Sprawdza, jak jego oddech miesza się z powietrzem, temperatura jego ciała z temperaturą klatki schodowej, jego życie z czekającą na dole śmiercią. Z ramienia ściąga torbę, przyklęka nad nią. Do środka wkłada złożoną w kostkę kurtkę, a wyciąga kupione w kiosku przeciwdeszczowe ponczo. Bez pośpiechu, bez opóźniania. Wejść, wyjść, zrobić to. Zakłada rękawiczki. Torba zostaje w rogu przy drzwiach. Wyciąga nóż, schodzi.
W piwnicy jest chłodno. Stara się utrzymać jeden rytm. Jeśli będzie poruszał się za szybko, przeciwdeszczowe ponczo zadziała jak termos i obleje się potem. Jeśli zbyt wolno, ciepło odzienia rozleniwi go w chłodzie piwnicy. Jedno tempo. Odgłosy piwnicy stają się coraz wyraźniejsze. Drzwi są otwarte, światło włączone. Muzyka; rytmiczny, głośny hip hop. Skandowany tekst jakiegoś maczo o tym, jak zerżnął panienkę. W tle piosenki stękanie, posapywanie, po chwili przekleństwo. Sporadycznie odezwie się opuszczany na beton metal.
Zatrzymuje się na chwilę, aby wzrok przyzwyczaił się do światła kilku łysych żarówek. I chociaż wie, co zobaczy, nie może się powstrzymać od uśmiechu: piwnica w blokowisku przypomina zwyczajnie zadbaną stajnię. Jeden korytarz, po bokach małe boksy dla ludzi. Rusza powoli w stronę dwóch otwartych naprzeciw siebie boksów. To tylko sześć długich kroków. Jego ruchy przypominają człowieka, który ugrzązł w bagnie. Za każdym postawieniem stopy - zatrzymać się, usłyszeć zbliżające się zagrożenie. Ręce oddalone od tułowia bardziej niż zwykle, aby fałszywe otarcie foli o folię nie zdradziło go niepotrzebnym dźwiękiem. Z tego powodu też porusza się raczej środkiem korytarza niż przy ścianie, choć wolałbym przylgnąć do niej. Zbliża się do otwartych drzwi. Oddech, rytm. Zastyga w bezruchu. Mógłby tak stać długo, bezruch wydaje się odpoczynkiem, bezruch wydaje się wybawieniem. Zagląda do piwnicznego boksu. W jednym z nich ćwiczy teraz muskularny młody mężczyzna. Na wygolonej głowie nabrzmiewają żyły, gdy podnosi sztangę. Stękanie jest rytmiczne, posapywanie jest rytmiczne, oddech to rzucone przekleństwo. Obserwuje przez chwilę to ciało, tę siłę, to zamknięte w wysiłku piękno.
Zaciska dłoń na rękojeści noża. Nie uważa ćwiczącego na ławeczce za bezbronnego. Kipiące testosteronem ciało nie pozwoli popełnić błędu.
Sztanga ląduje na widełkach, mężczyzna siada na ławeczce. Lśni struna kręgosłupa na pochylonych plecach. Spocony, oddycha ciężko. Drugiej szansy nie będzie. Podchodzi szybko – cztery, pięć wystudiowanych kroków – wbija nóż w nabrzmiałą szyję.
Muskularny mężczyzna gwałtownie chwyta się za szyję. Odrywa dłoń i patrzy zdziwiony na rozlewającą się po niej czerwień. Przykłada dłoń ponownie do rany. Spomiędzy palców strużkami ucieka życie. Nabrzmiałe po treningu żyły, pobudzone do wysiłku serce nie przestaje szaleńczo pompować krwi. Wstaje z ławeczki i powoli się odwraca.
-Co do kurwy nędzy… - Zraniony patrzy na mężczyznę w przeciwdeszczowym ponczo. Zdziwienie ustępuje złości, złość przeradza się we wściekłość. Powietrze nasycone potem, testosteronem, dźwiękami muzyki zdaje się gęstnieć.
-Co do kurwy nędzy… - słowa szukają zrozumienia. Krew jest na to obojętna. Jedna strużka spływa w dół, między mięśniami. Kolejne starają się objąć w posiadanie jak najwięcej białego ciała. Jedna z nich wytacza szlak na bark i ramię. Kolejna zalewa pierś. Twarz coraz bardziej blada kontrastuje z czerwoną dłonią zaciśniętą wokół szyi. Mężczyzna w ponczo przeciwdeszczowym ogarnia wzrokiem całą postać krwawiącego, gotowy na jego ruch. Jeśli trzeba będzie, nóż zrobi jeszcze jeden otwór. I wtedy dostrzega to na jego prawej piersi. Początkowo bierze to za znamię, może jakieś zabrudzenie od sztangi. Przypatruje się, próbuje rozpoznać to, co przed sobą widzi. Tatuaż. Przypatruje się rysunkowi na ciele. Tatuaż jest nowy, a więc to ważne. Kilka dni temu jeszcze go tu nie było. Jest pewien, nie widział go wtedy. Głowa z pyskiem, spiczaste uszy. Diabeł? Wilk? Pies? Rozpoznaje rysunek: to pitbull. Poznaje tego psa, zabił go tydzień wcześniej.
I wtedy muskularny mężczyzna podnosi wiszącą dotąd nieruchomo rękę, wyciąga ją w jego stronę. Z pięści wysuwa się pojedynczy palec, który celuje w niego. Palec i słowa mówią to samo:
-To ty – oczy krwawiącego robią się coraz większe. A potem zwężają, gdy do zrozumienia dołącza wściekłość. Robi krok w stronę nożownika. Zbyt dziarski, zbyt pewny siebie. Zdaje sobie z tego sprawę, gdy zaczyna tracić równowagę. Zataczając się, próbuje sięgnąć napastnika. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden. Drugi bardziej rozpaczliwy od pierwszego. Najpierw pada na kolana. Później na czworaka. Gaśnie, gaśnie coraz szybciej i mężczyzna z nożem nie musi się ruszać. Dzielą ich dwa kroki, powiększająca się kałuża krwi, i może właśnie teraz wychodząca z otwartych ust dusza.
Czeka.
Powinno go cieszyć. Ten moment – oczekiwany, ta chwila – zaplanowana. W ciele pracuje adrenalina. Poza tym nic. Patrzy na stygnące ciało. Na potężne ramiona oplecione mięśniami. Na ogoloną głowę. Na rozłożone ręce, które chciałyby go dosięgnąć, gdyby dano im jeszcze trochę życia.
Zrobił to, a teraz, przez chwilę, nie wie, co dalej.
Zrobił to.
I wtedy słyszy skrzypienie drzwi prowadzących do piwnicy i szuranie butów na schodach. Korytarz niesie odgłos kroków zmierzających w jego stronę. W reklamówce pobrzękuje szkło. W tych krokach słyszy radość niedbałego poruszania. W tych krokach czuje życie.
Odruchowo robi krok, dwa kroki w głąb piwnicy. W ręce zaciska nóż. Jak mógł to przegapić? Pot szczypie oczy. Jest za gorąco.
Nikt więcej nie musi ginąć.
Tego jest pewien.
Naciąga mocno kaptur na głowę. W przyciśniętej do piersi dłoni grzeje się rękojeść.
I kiedy w drzwiach pojawia się postać, decyduje się w jednej chwili. Przed nim staje mężczyzna, który zdaje się być kopią zabitego. Jakby był bratem, młodszym, który jeszcze nie osiągnął pełni należnego mu rozwoju. Na widok ciała kamienieje. Wpatruje się w kałużę krwi, w stygnące ciało. Zanim zrobi krok w stronę umierającego, zdaje się, że mija wieczność. Próbuje przyklęknąć przed leżącym na betonowej podłodze, gdy mężczyzna z nożem rzuca się na niego. Uderza go całym ciałem. Pchnięty uderza tyłem głowy w ścianę, wiotczeje.
Mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym wybiega z piwnicy na klatkę schodową. Wzrok napotyka pozostawioną przy drzwiach torbę. Uspokój się, nakazuje sobie. Nic nie słyszy, krew w głowie szumi zbyt głośno. Ściąga ponczo, drżącymi rękoma pakuje je do reklamówki, robi z niej zawiniątko i wkłada do torby. Wrzuca do niej nóż. Zarzuca torbę na ramię. Z ręką na klamce odwraca się w głąb klatki schodowej, nasłuchuje. Zdaje się, że nic, cisza. Nie ufa sobie. Nie może być spokojny.
Wychodzi z klatki. Idzie, choć adrenalina w udach domaga się biegu. Mimo wszystko, za wszelką cenę, trzymać się planu, do domu wrócić inną drogą, niż przyszedł. Po kilkudziesięciu krokach dociera do studzienki. Klęka na jedno kolano, jakby chciał zawiązać sznurowadło. Torba ląduje obok niego. Rozgląda się. Jacyś ludzie majaczą w oddali, ale z tej odległości nie powinni niczego dostrzec. Rozpina torbę, wyjmuje nóż. Upuszcza go do studzienki. Wstaje, zarzuca torbę, rusza dalej. Niemal biegnie. Zatrzymuje się dopiero przy kontenerze na ciuchy postawionym przez Caritas. Wcześniej myślał o śmietniku, ale uznał, że to będzie pierwsze miejsce, w którym policja będzie szukać. Przy odrobinie szczęścia nikt nie zajrzy do kontenera. Wrzuca torbę. Na wszelki wypadek sprawdza, czy dobrze zapamiętał naklejony na kontenerze numer telefonu. „Jeśli jestem pełen, zadzwoń”. Zadzwoni, jak będzie w bezpiecznej odległości.
Między blokami dostrzega samotną sylwetkę listonosza.
Z trudem powstrzymuje się, aby nie biec po schodach do swojego mieszkania. Jest dziwnie lekki. Bez torby, bez noża.
Zrobił to.
I nie czuje nic.
W swoim mieszkaniu patrzy na siebie w lustrze. W oczach dostrzega zmęczenie. Na czole kropelki potu. Czerwone policzki od wysiłku. Nieco szybszy oddech, nic podejrzanego. Ręce lekko drżą. Poza tym nic.
Może wrócił z treningu.
Może przed chwilą biegał.
Może był na siłowni.
Może wrócił z pracy.
Zerka na przygotowany duży plecak. Nie ma się co wahać. Zrobił to, a więc trzeba doprowadzić rzecz do końca. Wypełnić plan. Zresztą, nie mógłby teraz pozostać na osiedlu. Wracałby do tamtego bloku, schodziłby do tamtej piwnicy. Za dzień, za dwa. W zamyśleniu, w roztargnieniu. Z powodu tych wszystkich przygotowań. Zdradziłby się.
Wsiada do samochodu. Wyjeżdża z miasta. W radiu tematem dnia są rozpoczynające się wakacje. Redaktorce prowadzącej program trudno ukryć nostalgię w głosie, gdy mówi o uczniach kończących szkołę. Gdy wyjeżdża z miasta, widzi jeszcze na przystanku grupkę uczniów powiewających świadectwami.
Każdy dostał to, na co zasłużył.
Piątek, ostatni dzień szkoły, pierwszy dzień wakacji.
Słońce wyjrzało zza ciężkich, deszczowych chmur. Jutro nadejdzie fala upałów.
Trup w piwnicy powinien już ostygnąć.
Droga jest kręta, jakby chciała zgubić własny ślad. Zrzucić przejeżdżających po niej do pobliskiego rowu albo zgubić w lesie. Dookoła porozrzucane domki rodzinne. Odległości międy nimi jest tyle, na ile wystarczyło właścicielom pieniędzy. Wie, że musi zwolnić. Nie chce się tu rozbić. Stać się widowiskiem dla nowobogackich, których stać było na ucieczkę z miasta. Las jest teraz wszystkim, czego potrzebuje. Pragnie ciszy. I samotności.
Taki jest plan.
Wierny kapryśnej drodze, na jednym ze znaków czyta, że jest już niemal na miejscu. Za kolejnym zakrętem dostrzega budynek, który przypomina rozmazany, niewielki zamek. Wzniesienie, na którym się znajduje, jest otoczone metalowymi siatkami. Teren wokół niego też. To duża przestrzeń pozbawiona sąsiadów. Najbliższe domy są malutkimi punkcikami w krajobrazie. Oprócz siatki zabudowania zdaje się chronić las. I rozległe pola, miejscami przypominające mokradło.
Klasztor.
Jechał tutaj pół godziny. Zwalnia, skręca w otwartą bramę. Na przystanku przy bramie nikt nie czeka na autobus. Tu prawie nikt nie przyjeżdża, prawie nikt stąd nie wyjeżdża. Droga wiodąca do góry nie jest w najlepszym stanie. Byle jak załatane dziury, raczej cementem niż asfaltem, wystające studzienki jak miny grożą urwaniem podwozia. Trzeba się doczłapać. Wie, że tu go nie znajdą. Nie powinni go w ogóle szukać. Ale jeśli zaczną szukać, to nie znajdą. Ten plan jest dobry.
Klasztor sióstr klauzurowych.
Jego samochód jest jedynym na maleńkim parkingu. Samotność. Cisza. Milczenie. Powinno się udać. Musi się udać.
W przedsionku widzi kilka drzwi. Podchodzi do tych z napisem „furta”. Otwiera je. Przed nim mały pokoik. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wbudowana w ścianę bryła przypominająca walec z lekcji geometrii. W nim wizjer. W ścianie obok domofon. Przyciska klawisz. Po chwili słyszy otwierane gdzieś w głębi drzwi, jedne, drugie, zbliżające się, narastające kroki. Nagle kroki cichną i lekko zdyszany głos mówi:
-A to pan, panie Bartku. Czekałyśmy na pana.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Archipelag Lewiatana. Powieść Marcina Cieleckiego kupicie w popularnych księgarniach internetowych: