Pippa wciąż pochłonięta jest swoim ostatnim śledztwem. Wkrótce jednak inna sprawa przyciąga jej uwagę. Tym razem dotyczy niej samej. Choć dziewczyna przyzwyczaiła się już do stosowanych wobec niej gróźb w sieci, teraz pojawiła się taka, wobec której nie może przejść obojętnie. W wiadomościach od stalkera wciąż powtarza się pytanie: Jak myślisz, czy gdy zaginiesz, ktoś w ogóle będzie cię szukał? Pippa postanawia namierzyć tego, kto ją obserwuje. Szybko znajduje powiązania między swoim prześladowcą a miejscowym seryjnym mordercą. Policja odmawia jednak wszczęcia śledztwa. Zabójca przecież od sześciu lat przebywa w więzieniu, ale Pip podejrzewa, że za kratkami siedzi niewłaściwy mężczyzna. Jeśli nie uda się jej znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania, ma świadomość tego, że może zginąć…
Obok tej serii nie da się przejść obojętnie! Wciągająca i zaskakująca kontynuacja bestsellerowego Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki oraz Grzecznej dziewczynki, zepsutej krwi. Trzeci tom serii przygód o Pippie – Grzeczna dziewczynka musi zginąć – podobnie jak poprzednie tomy, wciąga tak bardzo, że każdy, kto sięgnie po tę książkę, odłoży ją na półkę dopiero po odkryciu zakończenia.
Do lektury książki Holly Jackson Grzeczna dziewczynka musi zginąć zaprasza Wydawnictwo Books4YA. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Grzeczna dziewczynka musi zginąć:
Cztery
To był wyścig między bijącym sercem a stukotem butów po chodniku. Jej ciało wypełniał dźwięk rozchodzący się od klatki piersiowej do stóp, przytłumiony jedynie redukcją szumów w słuchawkach. Ale Pip nie mogła się okłamywać, że jej tętno było konsekwencją wysiłku. Biegła dopiero od czterech minut i już prawie była na miejscu. Właśnie skręcała w Beacon Close. Serce wyprzedziło jej nogi.
Rodzicom jak zwykle powiedziała, że wychodzi trochę pobiegać. By zachować cień pozorów, włożyła granatowe legginsy i białą sportową koszulkę. Cienie i strzępy to jedyne, na co mogła liczyć. Czasami samo bieganie wystarczało, ale nie tamtego wieczoru. Nie, tamtego wieczoru mogło jej pomóc tylko jedno.
Pip zwolniła, kiedy zbliżyła się do domu z trzynastką. Zsunęła słuchawki na kark. Zatrzymała się i przez chwilę stała w miejscu, zastanawiając się, czy naprawdę musi to robić. Jeszcze jeden krok do przodu i nie będzie powrotu.
Przeszła przez podjazd pod werandę domu, mijając zaparkowane po skosie olśniewająco białe bmw. Przesunęła palcami obok dzwonka, ale po chwili zacisnęła pięść i zastukała w drewniane drzwi. Dzwonek nie byłby najlepszym pomysłem. Jego głośny dźwięk mógłby zwrócić uwagę sąsiadów.
Zapukała jeszcze raz, aż za matową szybą pojawiła się sylwetka, która z każdym krokiem rosła i rosła. Usłyszała dźwięk otwieranego zamka, drzwi się otworzyły, a w szczelinie ukazała się twarz Luke’a Eatona. Wytatuowane wzory pnące się po jego szyi i zachodzące na część twarzy w ciemności wyglądały tak, jakby jego skóra się rozdarła, a następnie odsłonięte mięśnie się zrosły, tworząc sieć.
Uchylił drzwi na tyle szeroko, że mogła wejść do domu.
– Właź szybko – rzucił szorstko, odwrócił się i ruszył przez korytarz. – Zaraz ktoś ma przyjść.
Pip zamknęła drzwi i poszła za Lukiem. Skręcili do małej kwadratowej kuchni. Luke miał na sobie dokładnie te same ciemne spodenki koszykarskie, jakie nosił w dniu, kiedy Pip widziała go po raz pierwszy. Przyszła wtedy do Nat da Silvy porozmawiać o zaginięciu Jamiego Reynoldsa. Na szczęście Nat już od dawna tam nie mieszkała. W domu nie było nikogo poza nimi dwojgiem.
Luke się pochylił i otworzył jedną z szafek.
– Myślałem, że już nie wrócisz. Mówiłaś, że to był ostatni raz.
– Mówiłam, nie mówiłam… – odparła Pip bez emocji, skubiąc paznokcie. – Po prostu muszę się wyspać. To wszystko.
Luke pogrzebał w szafce i wrócił do Pip, ściskając w dłoni papierową torebkę. Otworzył ją i rozchylił, pokazując zawartość.
– Tu są dwa miligramy – oznajmił, potrząsając torebką. Dlatego nie ma zbyt wiele tabletek.
– W porządku, wystarczy – powiedziała Pip i podniosła wzrok, chociaż wolałaby tego nie robić.
Zawsze przyłapywała się na studiowaniu jego twarzy w poszukiwaniu podobieństwa do Stanleya Forbesa. Obaj należeli do najwęższego kręgu podejrzanych o bycie Młodym Brunswickiem. Charlie Green wytypował ich spośród wszystkich mężczyzn mieszkających w Little Kilton. Jednak Luke okazał się nietrafionym wyborem, niewłaściwym człowiekiem. Na szczęście dla niego, bo wciąż żył, a Pip nigdy nie widziała jego krwi. Nie była nią zbryzgana jak krwią Stanleya, którą miała na rękach. Pod uciskającymi dłońmi czuła jego pękające żebra. Krople skapywały na linoleum.
Nie, to tylko pot, zwykłe drżenie rąk.
Pip musiała je czymś zająć. Zza gumki legginsów wyciągnęła pieniądze i zaczęła przeliczać banknoty na widoku, dopóki Luke nie skinął głową. Podała mu plik, wyciągnęła drugą rękę i już po chwili w dłoni ściskała pomiętą papierową torebkę.
Luke zawahał się i spojrzał na nią niebezpiecznie litościwym wzrokiem.
– Ty, słuchaj… – powiedział, cofnął się do szafki i wrócił z małym woreczkiem foliowym. – Jeśli aż tak tobą telepie, mam coś mocniejszego niż xanax. Normalnie film ci się urwie.
Potrząsnął woreczkiem wypełnionym podłużnymi tabletkami w odcieniu bladego mchu.
Pip patrzyła na nie, przygryzając wargę.
– Coś mocniejszego? – spytała.
– Zdecydowanie.
– Co… co to jest? – spytała ze spojrzeniem utkwionym w jego dłoni.
– To jest… – Luke ponownie potrząsnął woreczkiem. Rohypnol. Ścina równo.
– Nie, dzięki. – Pip zesztywniała i spuściła wzrok. – Miałam z tym do czynienia – dodała, przypominając sobie, jak dziesięć miesięcy wcześniej musiała wywoływać wymioty, żeby pozbyć się z żołądka proszku dosypanego ukradkiem do herbaty przez Beccę Bell.
Te same tabletki Andie, nieżyjąca siostra Bekki, sprzedawała Maksowi Hastingsowi.
– Jak wolisz – rzucił i wsunął woreczek do kieszeni. W razie czego towar czeka, tylko droższy, wiadomo.
– Wiadomo – powtórzyła mechanicznie, pogrążona w rozmyślaniach.
Obróciła się i ruszyła do wyjścia. Powitania i pożegnania nie miały dla Luke’a Eatona żadnego znaczenia. A może jednak powinna zawrócić i powiedzieć mu, że to był ostatni raz i już więcej się nie zobaczą? Wtedy miałaby większą motywację… Nagle uderzyła ją zupełnie inna myśl. Pip natychmiast zrobiła w tył zwrot i po kilku krokach znów znalazła się w kuchni.
– Luke – powiedziała tonem ostrzejszym, niż zamierzała. Te tabletki, znaczy rohypnol, sprzedajesz je komuś na mieście? Czy ktoś je od ciebie kupuje?
Luke spojrzał na nią tępo.
– Max Hastings? Kupuje od ciebie prochy? Taki wysoki, dłuższe blond włosy, wygadany. Kojarzysz go? Kupuje czy nie?
Luke milczał.
– Czy to Max? – naciskała Pip łamiącym się głosem.
Spojrzenie Luke’a stężało. Po litościwym wyrazie oczu nie było żadnego śladu.
– Dobrze znasz zasady. Nie odpowiadam na pytania i żadnych nie zadaję. – Przez jego twarz przemknął ledwo dostrzegalny szyderczy uśmieszek. – Ciebie też to dotyczy. Myślisz, że jesteś jakaś wyjątkowa, ale grubo się mylisz. Do następnego.
Pip wyszła na zewnątrz, ściskając w pięści papierową torebkę. Buzowała w niej podskórna wściekłość i miała ochotę trzasnąć drzwiami, ale jednak się opamiętała. Jej serce biło coraz szybciej, waliło w klatkę piersiową, wypełniając jej głowę dźwiękiem trzaskających żeber. I te martwe oczy. Kryły się wokół w cieniach między ulicznymi latarniami. Gdyby zamrugała, czyhałyby w mroku również na nią.
Czy Max kupował tabletki od Luke’a? Na pewno sprzedawała mu je Andie Bell, która dostawała towar od Howiego Bowersa, a jego zawsze zaopatrywał Luke. I tylko on został na placu boju. Dwa niższe ogniwa łańcucha odpadły. Jeśli Max wciąż kupował prochy, na pewno brał je od Luke’a. To było najbardziej logiczne. Czy Pip i Maks minęli się kiedyś nieświadomie pod jego domem, podobnie jak pewnego dnia ich ścieżki przecięły się podczas joggingu? Czy Max wciąż dosypywał kobietom pigułki do drinków? Czy nadal rujnował im życie, tak jak zrujnował życie Nat da Silvie i Becce Bell? Na myśl o tym zakotłowało się jej w żołądku i… Pip zebrało się na wymioty. Myślała, że za chwilę puści pawia na samym środku ulicy.
Zgięła się wpół i zaczęła głęboko oddychać. W jej drżącej dłoni szeleściła papierowa torebka. Dłużej nie mogła czekać.
Doczłapała pod drzewa po drugiej stronie ulicy, z papierowej torebki wyciągnęła przezroczysty woreczek i usiłowała go rozpiąć. Kosztowało ją to wiele trudu, ponieważ jej palce ociekały krwią.
Nie, to pot. Tylko pot.
Wyjęła jedną białą podłużną tabletkę, inną niż te, które brała wcześniej. Na jednej stronie widniał wyżłobiony napis Xanax i trzy kreski, na drugiej stronie – tylko dwie. Przynajmniej niepodrobiony ani zmieszany z czymś innym. Gdzieś w pobliżu zaszczekał pies. Prędzej. Pip chwyciła tabletkę wzdłuż środkowej kreski i wsunęła sobie połowę do ust, które już zdążyły zajść śliną. Musiała sobie poradzić bez popijania.
Pospiesznie wetknęła torebkę pod pachę, bo nagle zza rogu wyszła kobieta z małym białym terierem. To Gail Yardley, sąsiadka mieszkająca nieco dalej przy jej ulicy.
– Ach, Pip, to ty! – powiedziała z ulgą. – Ale mnie wystraszyłaś – dodała, omiatając ją spojrzeniem. – Przysięgłabym, że dosłownie przed chwilą widziałam, jak wracasz do domu po wieczornym bieganiu. Umysł potrafi płatać figle.
– Zdarza się najlepszym – odparła Pip, próbując zachować pozory normalności.
– Tak, właśnie… – Zakłopotana Gail zaśmiała się przez nos. – Nie zatrzymuję cię – powiedziała i poszła w swoją stronę.
Jej pies zaczął obwąchiwać buty Pip, ale naprężona smycz zaraz go pociągnęła i zwierzę podreptało za swoją panią, pospiesznie przebierając łapkami.
Pip skręciła za róg, z którego wcześniej wyszła Gail. Od przełkniętej na sucho tabletki bolało ją zadrapane gardło. Towarzyszyło mu poczucie winy. Nie mogła uwierzyć, że znowu to zrobiła. Ostatni raz – powiedziała do siebie, kierując się w stronę domu. Ostatni raz i kończysz z tym.
Przynajmniej tej nocy będzie mogła zasnąć. Wkrótce powinien ją ogarnąć nienaturalny spokój. Jak ciepły pancerz pokrywający cieniutką skórę. I ta ulga, kiedy jej zaciśnięta szczęka się rozluźnia. Tak, tej nocy zaśnie. Tego potrzebowała.
Kiedy stało się to po raz pierwszy, lekarz przepisał jej valium. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła śmierć. Kiedy trzymała ją w rękach. Jednak niedługo potem odstawił leki, chociaż Pip go błagała, żeby tego nie robił. Potrafiła słowo w słowo zacytować to, co wtedy powiedział.
„Musisz opracować swoją strategię na poradzenie sobie z traumą i ze stresem. Na dłuższą metę leki tylko utrudnią ci wygrzebanie się z PTSD. Nie potrzebujesz ich, Pippo. Dasz radę”.
Jak bardzo się mylił. Potrzebowała ich tak samo jak snu. To była jej strategia. Jednocześnie wiedziała, że lekarz ma rację, a ona wszystko pogarsza.
„Najlepsze efekty przynosi rozmowa, będziemy więc kontynuować nasze cotygodniowe spotkania”.
Próbowała. Naprawdę się starała. Po ośmiu sesjach oznajmiła wszystkim, że czuje się dużo lepiej. I było jej dobrze. Kłamstwo miała opanowane do perfekcji, a ludzie jej wierzyli, nawet Ravi. Była przekonana, że jeśli będzie musiała wziąć udział w jeszcze jednej sesji, to umrze. Jak mogła o tym rozmawiać? To było niemożliwe. Wymykało się językowi. Nie miało sensu.
Z jednej strony z ręką na sercu mogła przyznać, że Stanley Forbes nie zasłużył na śmierć. Zasługiwał na życie, a ona dała z siebie wszystko, co było w jej mocy, żeby go odratować. To, co robił jako dziecko, do czego go zmuszano, nie było niewybaczalne. Każdego dnia uczył się, jak być lepszym człowiekiem. Pip czuła to każdą komórką swojego ciała. Czuła też przytłaczającą winę, że to ona naprowadziła zabójcę na jego trop.
A jednocześnie była przekonana o czymś zupełnie przeciwnym, a ta świadomość wypływała z głębi jej… może nawet duszy, jeśli tylko by w nią wierzyła. Mimo że Stanley był dzieckiem, to właśnie z jego powodu siostra Charliego Greena została zamordowana. Pip zadawała sobie pytanie: czy gdyby ktoś uprowadził Josha i oddał go w ręce mordercy na najokrutniejszą śmierć, jaką tylko można sobie wyobrazić, spędziłaby dwadzieścia lat na poszukiwaniu sprawiedliwości i polowaniu na oprawcę, żeby go zabić? Odpowiedź była twierdząca. Wiedziała, że zrobiłaby to bez wahania. Zabiłaby osobę, która odebrała życie jej bratu, choćby miała jej szukać całe lata. Charlie miał rację: byli tacy sami. Istniało między nimi porozumienie… Identyczność.
I dlatego nie mogła o tym z nikim rozmawiać, nawet z lekarzem. To było niemożliwe, nie do pogodzenia. Rozdzierało ją na dwie części i nie istniał żaden sposób, żeby zszyć je z powrotem. To było nie do utrzymania. Poza wszelkim sensem. Nikt by tego nie zrozumiał poza… może tylko nim samym. Na podjeździe zwolniła kroku i spojrzała na dom.
Charlie Green. Musiała go odszukać. Nie złapać. Kiedyś jej pomógł, otworzył jej oczy na to, co słuszne i złe. I kto decyduje, co znaczą te słowa. Może… może gdyby mogła z nim porozmawiać, zrozumiałby. Był jedyną osobą, która potrafiłaby zrozumieć. Przecież musiał znaleźć sposób na to, żeby żyć z tym, co zrobił. Mógłby powiedzieć Pip, jak to osiągnąć. Pokazać jej, jak wszystko naprawić. Jak się na nowo pozbierać. Ale Pip wciąż była rozdwojona: z jednej strony to miało głęboki sens, z drugiej – nie miało żadnego.
W drzewach po drugiej stronie ulicy coś zaszeleściło.
Pip wstrzymała oddech. Odwróciła się i wypatrywała, próbując nadać ciemności ludzki kształt, a wiatrowi – głos. Czy w drzewach ktoś się czaił i ją obserwował? Śledził ją? Czy to pnie, czy czyjeś nogi? Charlie? To on?
Wytężyła wzrok, usiłując wydobyć z cienia pojedyncze liście i szkielety gałęzi.
Nie, głupstwo, nikogo tam nie było. Kolejny wybryk wyobraźni. Wszechogarniający strach. Wściekłość na cały świat. Musiała się nauczyć odróżniać urojenia od rzeczywistości. Na dłoniach pot, a nie krew.
Wróciła do domu, tylko raz oglądając się przez ramię. Tabletka wkrótce zadziała i widma znikną, powtarzała sobie. A razem z nimi wszystko inne.
Pięć
Śmierć patrzyła jej w oczy. Prawdziwa, nie żadna jej lukrowana wersja. Purpurowa, pokryta krostami skóra nieboszczyka i upiorny, biały na wieczność ślad po zbyt mocno zaciśniętym pasku, który musiał nosić w chwili śmierci. W pewnym sensie to nawet było zabawne – pomyślała Pip, przewijając stronę na ekranie laptopa. Zabawne w znaczeniu, że jeśli zbyt długo się o tym rozmyśla, można oszaleć. Przecież wszyscy skończymy tak samo. Jak te trupy ze zdjęć na koszmarnie sformatowanej stronie internetowej o rozkładzie ciała i czasie zgonu.
Co chwila zerkając na ekran, jedną ręką bazgrała swoje spostrzeżenia w notatniku, podkreślała i wyróżniała ciekawsze fragmenty. Na samym dole kartki dopisała kolejne zdanie: Jeśli ciało jest ciepłe i stężałe, śmierć nastąpiła od trzech do ośmiu godzin wcześniej.
– Czy to są martwe ciała?!
Ostry głos przebił się przez miękką otulinę wygłuszających słuchawek. Pip nie usłyszała, kiedy ktoś wszedł do pokoju. Wzdrygnęła się, a serce podskoczyło jej do gardła. Zsunęła słuchawki na kark i za plecami usłyszała znajome westchnienie. Słuchawki zagłuszały każdy dźwięk pochodzący z zewnątrz, dlatego Josh często je podkradał, żeby pograć w Fifę i odciąć się od komentarzy mamy. Pip szybko zmieniła stronę w przeglądarce. Niestety wpadła z deszczu pod rynnę.
– Pip? – Mama podniosła głos.
Pip obróciła się na krześle i szeroko otworzyła oczy, zgrywając niewiniątko. Mama stała tuż obok i ręką zgiętą w nadgarstku wspierała się o biodro. Z owiniętymi folią, sterczącymi pasemkami włosów wyglądała jak metalowa Meduza. Oznaczało to, że nadszedł dzień rozjaśniania. Jeden z wielu, od kiedy jej odrosty zaczęły zachodzić siwizną. Na dłoniach wciąż miała przezroczyste gumowe rękawiczki, a jej palce były umazane farbą do włosów.
– Mówię coś do ciebie – cisnęła.
– Tak, to są martwe ciała – odparła Pip.
– A dlaczego, córeczko droga, oglądasz zwłoki w piątek o ósmej rano?
Naprawdę była dopiero ósma? Pip nie spała od piątej.
– Kazałaś mi znaleźć jakieś hobby – odparła i wzruszyła ramionami.
– Pip – rzuciła stanowczo mama, chociaż na jej ustach zadrgał grymas rozbawienia.
– To do nowego projektu – wyjaśniła Pip i odwróciła się do komputera. – Kojarzysz sprawę Jane Doe, prawda? Opowiadałam ci kiedyś. Jej ciało znaleziono dziewięć lat temu w okolicy Cambridge. Na studiach będę się tym zajmować na potrzeby podcastu. Chcę się dowiedzieć, kim była i kto ją zabił. Już się poumawiałam na wywiady w najbliższych miesiącach. To poważny projekt, przysięgam – stwierdziła, podnosząc ręce w poddańczym geście.
– Kolejny sezon podcastu?
Mama Pip z zatroskaniem uniosła jedną brew. Jak wiele może powiedzieć jedna uniesiona brew. W tak wąskim łuku włosów zdołała pomieścić cztery miesiące utrapienia i niepokojów.
– Wiesz, jakoś muszę zarabiać na życie, do którego przywykłam. Te wszystkie czekające mnie procesy o zniesławienie, honoraria dla prawników… – tłumaczyła Pip.
I nielegalne, kupowane na czarnym rynku benzodiazepiny dodała w myślach. Ale żaden z tych powodów nie był prawdziwy.
– Bardzo zabawne. – Mama opuściła brew. – Tylko… uważaj na siebie. Odpocznij, kiedy będziesz tego potrzebować. I pamiętaj, że zawsze możesz ze mną porozmawiać… – Wyciągnęła rękę, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie o rękawiczkach pobrudzonych farbą.
Znieruchomiała, a Pip odniosła wrażenie, być może złudne, że z matczynej dłoni zawieszonej nad jej ramieniem bije przyjemne ciepło, roztaczając wokół niej ochronną tarczę.
– Dobrze – powiedziała Pip, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.
– I nie afiszuj się tak z tymi zdjęciami trupów – zasugerowała i skinęła na ekran. – Mamy w domu dziesięciolatka.
– Jasne, przepraszam. Zapomniałam, że Josh zyskał dar widzenia przez ścianę. Biję się w pierś.
– Wiesz, że teraz wszędzie go pełno. – Mama zniżyła głos i obejrzała się przez ramię. – Jak on to robi, czort raczy wiedzieć. Wczoraj podsłuchał, jak powiedziałam: kurwa, a dałabym głowę, że był na drugim końcu domu. Dlaczego to jest purpurowe?
– Co? – spytała Pip i powiodła wzrokiem za spojrzeniem mamy na ekran komputera. – Ach to! Sinienie. Kiedy umierasz, krew spływa w najniższe partie ciała, które się odbarwia, i… Naprawdę chcesz to wiedzieć?
– Nie bardzo, skarbie. Tylko udawałam zainteresowaną.
– Tak myślałam.
Mama odwróciła się do drzwi, a jej zafoliowane włosy zaszeleściły. Zatrzymała się w progu.
– Josh idzie dzisiaj do kolegi. Mama Sama lada chwila powinna po niego przyjechać. Co byś powiedziała na śniadaniową ucztę tylko dla nas dwóch? – zaproponowała z nadzieją w głosie i się uśmiechnęła. – Może nasmażę naleśników?
Pip poczuła suchość w ustach, a język przywarł jej do podniebienia jak przerośnięty obcy twór. Uwielbiała naleśniki mamy, grube i polane syropem, od którego kleiły się wargi. I nagle na myśl o nich zrobiło jej się mdło, mimo to wysiliła się na uśmiech.
– Byłoby fajnie. Dzięki, mamo.
– Świetnie.
Mama przymrużyła błyszczące radością oczy, odwzajemniając uśmiech. Nieco zbyt szeroki.
Pip ścisnęło w żołądku od poczucia winy. To wszystko przez nią. Cała rodzina skakała wokół niej, próbując jakoś ją pocieszyć, bo ona sama nie potrafiła.
– Za godzinkę będę gotowa – powiedziała mama, pokazując palcem na włosy. – Aha, przygotuj się, że zamiast swojej zmizerniałej matki zobaczysz prawdziwą seksbombę.
– Nie mogę się doczekać – odparła Pip. – I mam nadzieję, że kawa przygotowana przez seksbombę nie będzie taka lurowata jak ta robiona przez zmizerniałą matkę.
Mama przewróciła oczami i wyszła z pokoju, mrucząc pod nosem coś o Pip, tacie i ich supermocnej kawie, która smakowała jak gów…
– Słyszałem! – Głos Josha poniósł się przez dom.
Pip prychnęła i pogładziła miękkie poduszki słuchawek zwisających na jej szyi. Powiodła palcem po gładkim plastiku do miejsca, w którym poczuła chropowatą, nierówną naklejkę owiniętą wokół pałąka. Była to naklejka Przewodnika po zbrodni według grzecznej dziewczynki z logo podcastu. Ravi wydrukował je w prezencie, kiedy Pip opublikowała ostatni odcinek drugiego sezonu, najtrudniejszy do nagrania ze wszystkich do tej pory. Opowieść o tym, co wydarzyło się w opuszczonym domu na farmie, teraz spalonym do gołych fundamentów, ze śladami krwi na trawie, które trzeba było zmywać szlauchem.
„Jakie to smutne” – czytała w komentarzach.
„Nie rozumiem, dlaczego jest taka zdołowana” – pisali inni.
„Sama się o to prosiła”.
Pip opowiedziała tę historię, ale nigdy nie wyjawiła najważniejszego: że to ją złamało.
Założyła słuchawki na uszy i odcięła się od świata. Żadnych dźwięków, tylko szum w jej głowie. Zamknęła oczy i udawała, że przeszłość nie istnieje, nie ma też żadnej przyszłości. Była tylko nieobecność. Było jej dobrze, unosiła się wolna i nieskrępowana, ale jej umysł nigdy nie potrafił wyciszyć się na dłużej.
Słuchawki też nie pomagały. Jej uszy przeszył wysoki piskliwy dźwięk. Pip pochyliła się nad telefonem i sprawdziła powiadomienia. Z formularza zamieszczonego na jej stronie przyszedł e-mail. Znowu to samo: Kto będzie cię szukał, jeśli sama zaginiesz? Od: anonim987654321@gmail.com. I znowu inny adres e-mailowy, ale treść wiadomości ta sama. Pip dostawała je nieregularnie od kilku miesięcy razem z soczystymi komentarzami najróżniejszych trolli. Te ostatnie były przynajmniej bardziej poetyckie i pomysłowe niż prymitywne groźby gwałtu.
Kto będzie cię szukał, jeśli sama zaginiesz?
Pip znieruchomiała ze wzrokiem utkwionym na pytaniu. Jeszcze ani razu nie pomyślała, żeby na nie odpowiedzieć.
Kto będzie jej szukał? Chciałaby, żeby to był Ravi. Jej rodzice. Cara Ward i Naomi. Connor i Jamie Reynolds. Nat da Silva. Komisarz Hawkins? W końcu to jego praca. Może by jej szukali, a może nie.
Przestań – powiedziała do siebie, odcinając sobie drogę wiodącą do ciemnej i niebezpiecznej otchłani. A może pomogłaby jeszcze jedna tabletka? Zerknęła na drugą szufladę od dołu, gdzie ukryła prochy. Pod fałszywym dnem, tuż obok telefonów na kartę. Jednak nie. Zresztą już czuła się niewyraźnie i była trochę zmęczona. A one służyły na sen. Tylko na sen.
Poza tym miała plan. Pip Fitz-Amobi zawsze ma jakiś plan. Czasami opracowany na łapu-capu, czasem snuty powoli i w bólach. Tym razem chodziło o to drugie.
Osoba, którą była, to tylko tymczasowa powłoka. Ponieważ miała plan naprawienia siebie. Powrotu do dawnego, normalnego życia. I usilnie nad tym pracowała.
Pierwsze bolesne zadanie polegało na wejrzeniu w głąb siebie, prześledzeniu szeregu błędów i znalezieniu przyczyny. A kiedy już to rozpracowała, uświadomiła sobie rzecz najoczywistszą pod słońcem. Chodziło o wszystko, co zrobiła przez ostatni rok. Wszystko. Dwie połączone ze sobą sprawy, które stały się celem jej życia. I obie skończyły się porażką. Niewypałem. Były pogmatwane. Nieczyste i niejasne. Zbyt wiele w nich było odcieni szarości, za dużo podwójnych znaczeń, cały ich sens zmętniał, zatracił się.
Elliot Ward resztę życia spędzi w więzieniu, ale czy jest złym człowiekiem? Potworem? Pip wcale tak nie myślała. Nie stanowił zagrożenia. Dokonał rzeczy potwornej, nawet kilku, ale wierzyła mu, kiedy twierdził, że części z nich dopuścił się ze względu na miłość do córek. Nie było to do szpiku złe, ale nie było też dobre. Po prostu… było. Dryfowało gdzieś bezwładnie między dwoma brzegami.
A Max Hastings? W jego przypadku Pip nie dostrzegała żadnych szarości. Max Hastings był czarno-biały, jednoznaczny. Był zagrożeniem, które wyrosło z cienia i teraz kryło się za wartym fortunę, rozbrajającym uśmiechem. Pip kurczowo uczepiła się tej myśli, jakby zaraz miała stracić grunt pod nogami. Max Hastings był dla niej kamieniem węgielnym, odwróconym lustrem, przez które spoglądała na świat, łącznie ze sobą. Ale to już nie miało znaczenia, bo Max wygrał i nigdy nie zobaczy wnętrza więziennej celi. Czerń i biel rozmazały się z powrotem do szarości.
Becca Bell miała przed sobą jeszcze czternaście miesięcy odsiadki. Po procesie Maksa Pip napisała do niej list, a w odpowiedzi Becca zapytała, czy ta nie chciałaby jej odwiedzić. Pip chciała. Była u niej już trzy razy, a w każdy czwartek o szesnastej rozmawiały przez telefon. Wczoraj przez całe dwadzieścia minut rozprawiały o serze. Becca trzymała się dość dobrze, czasami wręcz bywała szczęśliwa, ale czy zasłużyła na taką karę? Czy musiała siedzieć w zamknięciu, odcięta od reszty świata? Nie. Becca Bell była dobrą osobą, którą splot tragicznych okoliczności wrzucił w sam środek pożaru. Na jej miejscu każdy zachowałby się podobnie. Wystarczy precyzyjnie trafić w najczulszy punkt, żeby złamać człowieka. A skoro nawet Pip po tym, przez co przeszła razem z Beccą – potrafiła to dostrzec, inni też mogli.
I oczywiście najcięższe brzemię, jakie przyszło jej dźwigać: Stanley Forbes i Charlie Green. Pip nie mogła zbyt długo o nich myśleć, bo ryzykowała, że rozpadnie się na kawałki. Jak można jednocześnie być dobrym i złym? Niemożliwa do pogodzenia sprzeczność. Jej największa zguba, śmiertelna pułapka. Wzgórze utrapienia, na którym przyjdzie jej umrzeć i się rozłożyć.
A jeśli przyczynę stanowiły owe dwuznaczności, sprzeczności, szare odcienie, które się rozpościerały i pochłaniały cały sens, rodziło się pytanie: jak to naprawić? Jak się wyzwolić ze skutków ubocznych?
Istniał tylko jeden, szalenie prosty sposób: potrzebowała nowej sprawy. Ale nie byle jakiej! To musiała być sprawa czarno-biała. Żadnych szarości, żadnych karkołomnych wiraży. Wyłącznie proste, nieprzekraczalne linie między dobrem a złem, występkiem a cnotą. Dwie strony i biegnąca między nimi wyraźna ścieżka, po której będzie mogła stąpać. To powinno zadziałać. To ją naprawi, przywróci dawny porządek. Ocali jej duszę, gdyby tylko w nią wierzyła. Wtedy wszystko wróci do normy. Ona sama odzyska normalność.
Musiała tylko znaleźć odpowiednią sprawę do rozwikłania.
I oto ona: nieznana kobieta między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia, znaleziona naga i okaleczona w okolicy Cambridge. Kiedy zaginęła, nikt jej nie szukał. Brak zgłoszenia – brak zaginięcia. Nic bardziej oczywistego: ta kobieta zasługiwała na sprawiedliwość za to, co ją spotkało. A człowiek, który jej to zrobił, był zwykłym potworem. Żadnych szarości, sprzeczności i niedomówień. Pip mogła rozwiązać tę sprawę i ocalić Jane Doe, ale ważniejsze było to, że Jane Doe mogła ocalić Pip.
Jedna sprawa więcej wszystko załatwi.
Tylko jedna. Sześć
Pip nie zauważyła ich, dopóki na nich nie stanęła. Gdyby się nie zatrzymała, żeby zawiązać sznurowadło, być może nigdy by ich nie dostrzegła. Podniosła nogę i spojrzała na ziemię. Co to ma być…
Niewyraźne linie narysowane białą kredą na podjeździe rodziny Amobich, tuż przy chodniku. Tak słabo widoczne, że może wcale nie była to kreda, tylko słone ślady po ulewie.
Pip przetarła oczy. Były suche i szczypiące po całej nocy wpatrywania się w sufit. Mimo że wczorajszy wieczór spędzony z rodziną Raviego okazał się nadzwyczaj udany, a Pip wciąż czuła bolące od śmiechu mięśnie twarzy, nie udało jej się odzyskać snu. Mogła go znaleźć tylko w jednym miejscu – w zakazanej drugiej szufladzie od dołu.
Odsunęła od oczu zaciśnięte pięści i zamrugała. Wciąż czuła piasek pod powiekami. Nie mogąc zaufać swoim oczom, przykucnęła, powiodła palcami po najbliższej linii i wystawiła dłoń do słońca, żeby ją obejrzeć. Po dotknięciu można było wnioskować, że to kreda. Pip czuła na skórze delikatne skruszone grudki. Same linie też nie wyglądały na dzieło natury. Były zbyt proste i narysowane celowo.
Pip przekrzywiła głowę i przyjrzała im się pod innym kątem. Zdawało się, że widzi pięć wyraźnych kształtów. Regularny wzór przecinających się i zachodzących na siebie linii. Czy to… może jakieś ptaki? Prosty kształt lecącego w oddali ptaka jakby nakreślony ręką dziecka: rozciągnięte M na słodkaworóżowym tle nieba. Nie, jednak nie, zbyt wiele linii. Może to rodzaj krzyża? Takiego, w którym dłuższy trzon rozdziela się u dołu na dwie nogi.
Zaraz, zaraz… Pip obeszła rysunek i spojrzała z drugiej strony. To mogły być również patykowate ludziki. Widziała ich nogi, tułów krzyżujący się z rozłożonymi rękoma. Krótka linia powyżej była szyją, ale potem… nic. Brakowało im głów.
Czyli – wyprostowała się – albo krzyż z dwiema nogami, albo patykowate ludziki bez głów. Żadna z tych dwóch możliwości nie była szczególnie pocieszająca. Pip nie sądziła, żeby Josh miał kredę. Poza tym nie był dzieckiem ze specjalnym upodobaniem do rysowania. Może któreś z dzieci sąsiadów dało upust swojej chorej wyobraźni? Ale kim ona była, żeby to oceniać?
Gdy szła Martinsend Way, rozglądała się na boki i spoglądała pod nogi, ale na żadnym z podjazdów, na chodniku ani na drodze nie dostrzegła śladów kredy. Nie działo się nic nadzwyczajnego. Ot, zwykły niedzielny poranek w Little Kilton. Jedynie niepozorny kwadratowy kawałek taśmy klejącej na czarno-białym znaku drogowym zakrywał ostatnią literę w nazwie ulicy, przemianowując ją na Martinsend Wav.
Pip zignorowała rysunki, uznając je za dzieło dzieciaków Yardleyów mieszkających sześć domów dalej, i skręciła w główną ulicę. Po chwili zauważyła Raviego, który właśnie zmierzał do pobliskiej kawiarni.
Wyglądał na zmęczonego. Miał potargane włosy, a w jego nowych okularach błyskały refleksy słońca. W ostatnie wakacje dowiedział się, że cierpi na łagodną krótkowzroczność, czym bardzo się przejął, chociaż teraz zdarzało mu się całkiem o tym zapominać.
Był pogrążony w swoim świecie i jeszcze jej nie zauważył.
– Hu! – krzyknęła z odległości kilku kroków, a Ravi aż podskoczył.
– Bądź dla mnie dobra. – Wydął dolną wargę, udając przesadnie smutnego. – Mam ciężki poranek.
Oczywiście. Przecież wiadomo, że kace Raviego to najpotężniejsze kace, jakie widział świat. Za każdym razem niemal śmiertelne.
Zatrzymali się przed drzwiami kawiarni, a Pip wetknęła rękę pod łokieć Raviego.
– I co to w ogóle za „hu”? – spytał, całując ją w czoło. – Ja rozpościeram przed tobą cały wachlarz pięknych i twarzowych ksywek, a ty mi wyskakujesz z jakimś nędznym „hu”?
– Bo wiesz – zaczęła Pip – ktoś bardzo stary i mądry powiedział mi kiedyś, że jestem całkowicie pozbawiona pazura, tak że…
– Chciałaś raczej stwierdzić: „bardzo mądry i przystojny”.
– Czyżby?
– A tak poza tym… – Podrapał się rękawem po nosie. Wczorajszy wieczór uważam za bardzo udany.
– Naprawdę? – spytała niepewnie Pip.
Sama myślała podobnie, ale nadal nie potrafiła w pełni zaufać swoim przeczuciom.
Na widok jej zatroskanej miny Ravi parsknął krótkim śmiechem.
– Świetnie wypadłaś. Wszyscy cię polubili. Słowo. Rahul nawet napisał do mnie dziś rano, że jesteś urocza. I wiesz co… – konspiracyjnie zniżył głos. – Myślę, że nawet ciotka Zara ma do ciebie słabość.
– Nie!
– Tak – roześmiał się. – Patrzyła spode łba jakieś dwadzieścia procent rzadziej, co uważam za wielki sukces.
– Niech mnie diabli – szepnęła Pip i pchnęła drzwi kawiarni, które trąciły dzwoneczek zawieszony przy futrynie. – Cześć, Jackie – przywitała się jak zawsze z właścicielką, która właśnie układała kanapki na półkach w lodówce.
– Dzień dobry, skarbeńku – odpowiedziała Jackie i zerknęła za siebie, omal nie upuszczając na podłogę bułki z bekonem i serem. – Cześć, Ravi.
– Dobry – odezwał się nieco zachrypniętym głosem i odchrząknął.
Jackie porzuciła wykładanie kanapek i się odwróciła.
– Jest na zapleczu. Walczy z wyjątkowo krnąbrnym tosterem. Poczekajcie chwilę – powiedziała i przechyliła się przez ladę. – Caaara! – krzyknęła.
Pip najpierw dostrzegła kok podrygujący na głowie Cary, która wyszła z kuchni drzwiami dla pracowników, wycierając dłonie w zielony fartuch.
– Nadal nie działa – rzuciła do Jackie i zapatrzyła się na zaskorupiałe plamy na fartuchu. – Chwilowo możemy zaproponować delikatnie podgrzane panini. Nic lepszego nie wymyślę. – W końcu podniosła głowę i uśmiechnęła się na widok Pip. – Panna Słodka FA. Kopę lat!
– Przecież wczoraj mnie widziałaś – odparła Pip i dopiero wtedy zauważyła poruszające się brwi Cary.
Sama pierwsza powinna dać jej znak. Już dawno ustaliły tę zasadę.
Jackie się uśmiechnęła, jakby doskonale rozumiała ich potajemne sygnały przekazywane oczami.
– Skoro nie widziałyście się od wczoraj, dziewczynki, to pewnie macie sobie mnóstwo do opowiedzenia. Możesz wyjść wcześniej na przerwę – zwróciła się do Cary.
– Och, Jackie! – Cara się pokłoniła, przesadnie wymachując rękoma. – Jesteś dla mnie taka dobra.
– Wiem, wiem – rzuciła Jackie od niechcenia. – Jestem święta. Pip, Ravi, co wam podać?
Pip zamówiła mocną kawę, chociaż przed wyjściem z domu wypiła już dwie i jej palce dygotały nerwowo. Ale jak inaczej miałaby przeżyć ten dzień? Tymczasem Ravi zacisnął usta i wzniósł oczy pod sufit, jakby podejmował najtrudniejszą decyzję w życiu.
– Wiesz co… – przeciągał. – Skusiłbym się na to delikatnie podgrzane panini.
Pip przewróciła oczami. Ravi chyba zapomniał, że umiera na kaca. Kompletny zanik siły woli w obliczu kanapek.
Pip usadowiła się za stołem w głębi sali, a Cara zajęła miejsce obok niej. Tak blisko, że ich uda się stykały. Cara nigdy nie rozumiała pojęcia przestrzeni osobistej, a jednak Pip była jej za to wdzięczna. Cary już dawno miało nie być w Little Kilton. Jej dziadkowie pod koniec roku szkolnego planowali wystawić dom Wardów na sprzedaż. Ale plany się zmieniły. Naomi znalazła pracę w pobliskim Slough, a Cara postanowiła zrobić sobie rok przerwy i wyruszyć w podróż, dlatego pracowała w kawiarni i oszczędzała pieniądze. Niespodziewanie wyprowadzka sióstr Ward z Little Kilton okazała się bardziej skomplikowana, więc dziadkowie wrócili do Great Abington, a Cara i Naomi zostały w miasteczku. Przynajmniej jeszcze przez rok. Teraz to Cara łapała opóźnienie, bo już za kilka tygodni Pip miała wyjechać do Cambridge.
Pip nie wierzyła, że to się dzieje naprawdę. Nie wyobrażała sobie, że Little Kilton tak łatwo ją wypuści.
– Jak tam Steph? – spytała, klepiąc Carę po plecach.
Steph: nowa dziewczyna. Chociaż minęło już kilka miesięcy, więc może Pip powinna przestać traktować ją jak nową. Świat istniał dalej, mimo że ona sama nie potrafiła. Pip polubiła Steph. Była dobra dla Cary. A ta czuła się przy niej szczęśliwa.
– Bardzo dobrze. Przygotowuje się do triathlonu czy czegoś podobnego i całkowicie jej odbiło. Aha, pewnie zaraz zaczniesz jej bronić, panno biegówko.
– A żebyś wiedziała – potwierdziła Pip. – Zdecydowanie trzymam jej stronę. W przypadku ataku zombie będzie świetną kompanką.
– Ja też! – oburzyła się Cara.
– Bądźmy szczerzy… Akurat ty poległabyś w ciągu pierwszych trzydziestu minut. – Pip zrobiła głupią minę.
Ravi podszedł do stolika, niosąc tacę z kawami i kanapką. Oczywiście po drodze już musiał skubnąć wielkiego gryza.
– Ale słuchajcie. – Cara zniżyła głos. – Co tu się działo dziś rano.
– Co? – spytał Ravi między kęsami.
– Nagle zrobił się wielki tłok, kolejka na cały lokal. Stanęłam przy kasie i przyjmowałam zamówienia, a wtedy… – szepnęła jeszcze ciszej. – Wszedł Max Hastings.
Pip podkurczyła ramiona i zacisnęła szczękę. Dlaczego był taki wszędobylski? Dlaczego nie mogła się od niego uwolnić?
– Tak, wiem – ciągnęła Cara, widząc twarz przyjaciółki. Oczywiście nie zamierzałam go obsłużyć, więc powiedziałam Jackie, że idę wyczyścić spieniacz do mleka, a ona niech przejmie klientów. Max złożył zamówienie, a wtedy wszedł ktoś jeszcze… Zamilkła dla wzmocnienia dramatycznego efektu. – Jason Bell.
– Coś ty? – odezwał się Ravi.
– Powaga! Stanął w kolejce za Maksem. I chociaż próbowałam się przed nim ukryć, widziałam, jak się wpatruje w tył głowy Maksa.
– To zrozumiałe – oznajmiła Pip.
Jason Bell miał tyle samo powodów, żeby nienawidzić Maksa Hastingsa co ona. Niezależnie od wyniku procesu Max odurzył i zgwałcił Beccę, jego młodszą córkę. Mimo całej potworności tej niesłychanej zbrodni było coś jeszcze gorszego. Zachowanie Maksa doprowadziło do śmierci Andie Bell. Można nawet powiedzieć, że było jej bezpośrednią przyczyną. Gdyby głębiej się nad tym zastanowić, wszystko sprowadzało się do Maksa Hastingsa: oszalała Becca pozwala Andie umrzeć i ukrywa jej ciało. Nieżyjący Sal Singh zostaje uznany zabójcą Andie. Ta biedna kobieta w mieszkaniu Elliota Warda. Projekt szkolny Pip. Jej pies Barney pochowany w ogródku. Howie Bowers w więzieniu rozsiewa plotki o Młodym Brunswicku. Charlie Green wprowadza się do miasteczka. Layla Mead. Zaginięcie Jamiego Reynoldsa. Śmierć Stanleya Forbesa i krew na rękach Pip. Wszystko mogłaby sprowadzić do Maksa Hastingsa. On stanowił początek. Był jej kamieniem węgielnym. I być może także Jasona Bella.
– Niby tak – mówiła Cara – ale nie spodziewałam się dalszego ciągu. Jackie podała Maksowi kawę, ten się odwrócił i ruszył do wyjścia, a wtedy Jason szturchnął go łokciem i cała kawa wylała się na koszulkę Maksa.
– Nie? – Ravi wpatrywał się w Carę.
– Tak było. – Jej szept zmienił się w emocjonalne syczenie. Maks rzucił coś w stylu: „Uważaj, jak łazisz!” i go odepchnął. Jason chwycił Maksa za fraki i powiedział: „Trzymaj się ode mnie z daleka!” czy coś takiego. Na szczęście Jackie zdołała ich rozdzielić, a jakiś przypadkowy klient wyprowadził Maksa z kawiarni. Oczywiście na koniec Max rzucił jeszcze: „Będziesz miał do czynienia z moim prawnikiem”.
– Typowe dla niego – wycedziła Pip przez zęby i aż się wzdrygnęła.
Powietrze w kawiarni, w której wcześniej był Max, stało się jakieś inne. Duszne. Zimne. Skażone. W Little Kilton nie było miejsca dla nich dwojga.
– Naomi zastanawiała się, co z nim zrobić – mówiła dalej Cara. Tak cicho, że trudno było to nazwać szeptem. – Czy nie powinna pójść na policję i powiedzieć im, co się stało w Nowy Rok 2012. Chodzi o ucieczkę z miejsca wypadku, pamiętasz. Wie, że sama wpadłaby przez to w kłopoty, ale przynajmniej wydałaby Maksa, bo to on prowadził. Może to jest sposób na wsadzenie go za kratki, choćby na krótko, żeby nikogo więcej nie skrzywdził. I na zakończenie tego idiotycznego procesu sądo…
– Nie – przerwała jej Pip. – Naomi nie może iść na policję. To nic nie da. Tylko rozdrapie stare rany, a Maksowi pewnie i tak nic nie zrobią. Znowu wygra.
– Ale przynajmniej prawda wyjdzie na jaw, a Naomi…
– Prawda nie ma znaczenia – oznajmiła Pip, wbijając sobie paznokcie w uda. Obecna Pip nie poznałaby tej sprzed roku. Tamtej dawnej Pip z błyskiem w oczach, która przygotowywała szkolny projekt, naiwnie uczepiała się prawdy i owijała się nią jak kocem. Ale Pip siedząca w kawiarni była inną osobą. Wiedziała więcej. Prawda wielokrotnie ją zraniła. Nie mogła jej ufać. – Powiedz jej, żeby tego nie robiła. Nie potrąciła tamtego człowieka i nie chciała go tam zostawić. Została zmuszona. Przekaż jej, że obiecuję go dopaść. Jeszcze nie wiem jak, ale go dopadnę. Max dostanie dokładnie to, na co sobie zasłużył.
– Albo wiesz co… – Ravi oplótł ją ramieniem i lekko ścisnął. – Zamiast szykować zemstę, moglibyśmy skierować swoją energię na studia, które zaczynamy za kilka tygodni – zaproponował radośnie. – Jeszcze nawet nie wybrałaś nowej pościeli, a to podobno bardzo ważna sprawa.
Pip widziała, że Ravi i Cara wymienili przelotne, porozumiewawcze spojrzenia.
– Dam sobie radę – odparła.
Cara chyba zamierzała coś powiedzieć, ale nagle odwróciła głowę, bo nad drzwiami zabrzęczał dzwonek.
Pip powiodła wzrokiem do wejścia. Gdyby to był Max Hastings, nie wiedziałaby, jak zareagować, nie potrafiłaby…
– O! Siema, mordeczki! – Pip usłyszała dobrze znany głos. Connor Reynolds. Uśmiechnęła się i pomachała na powitanie. Ale Connor nie przyszedł sam. Był z nim Jamie, który domknął drzwi i ponownie trącił nimi hałaśliwy dzwoneczek. Chwilę później dostrzegł Pip i wyszczerzył się szeroko, marszcząc piegowaty nos. Po wakacjach nawet jeszcze bardziej piegowaty. Z łatwością to zauważyła, ponieważ po jego zaginięciu spędziła cały tydzień na wpatrywaniu się w zdjęcia jego twarzy i poszukiwaniu odpowiedzi.
– Fajnie was widzieć – rzucił Jamie, wyprzedził człapiącego do stołu Connora i lekko poklepał Pip po ramieniu. – Jak leci? Zamówić wam coś do picia?
Czasami Pip dostrzegała w oczach Jamiego to samo spojrzenie udręczone śmiercią Stanleya i rolą, jaką oboje w niej odegrali. Wspólny ciężar, który już zawsze będą dźwigać. Jednak Jamiego nie było na miejscu, kiedy to się wydarzyło. Nie miał krwi na rękach. Nie w ten sam sposób.
– Dlaczego zawsze, kiedy jestem na zmianie, zjeżdża się cały cholerny cyrk? – westchnęła Cara. – Myślicie, że jestem taka samotna czy co?
– Coś ty, stara. – Connor trącił jej kok. – Myślimy, że potrzebujesz doświadczenia.
– Connorze Reynolds, przysięgam na Boga, że jeśli zamówisz mrożone dyniowe macchiato, zabiję cię gołymi rękami.
– Cara! – zawołała wesoło Jackie zza kontuaru. – Przypomnij sobie lekcję numer jeden: nie grozimy klientom śmiercią.
– Nawet kiedy proszą o najtrudniejszy do zrobienia napój tylko po to, żeby dać ci w kość? – Cara wstała i przesadnie łypnęła spode łba na Connora.
– Nawet wtedy.
Cara warknęła, wyzwała pod nosem Connora od „atencyjnych dziwek” i poszła za ladę.
– Jedna mrożona dyniowa macchiato! – krzyknęła z udawanym entuzjazmem.
– Mam nadzieję, że przygotowana od serca – zaśmiał się Connor.
– Od dupy! – Cara posłała mu gniewne spojrzenie.
– Tylko nie napluj!
– Słuchajcie – powiedział Jamie, siadając na miejscu Cary. Nat opowiadała mi o spotkaniu mediacyjnym.
– Tak… – przytaknęła Pip. – Działo się.
– Nie mogę uwierzyć, że cię pozwał. – Jamie zacisnął pięści. – Przecież to niesprawiedliwe. Mało jeszcze przeszłaś?
– Przejdę i to. Dam sobie radę. – Pip wzruszyła ramionami. Jak zwykle wszystko się sprowadzało do Maksa Hastingsa. Łypał z każdej szpary, z każdego kąta, napierał na nią, miażdżył. Wypełniał jej głowę dźwiękiem łamanych żeber Stanleya. Obtarła dłonie z krwi. – Jak idzie szkolenie na ratownika medycznego? – zmieniła temat.
– Całkiem dobrze – przyznał z niekłamaną radością. – Właściwie bardzo mi się tam podoba. Kto by pomyślał, że kiedyś polubię ciężką pracę.
– Myślę, że ta wstrętna etyka pracy Pip może być zaraźliwa oznajmił Ravi. – Dla swojego bezpieczeństwa lepiej omijaj ją szerokim łukiem.
Dzwonek zabrzęczał ponownie, a oczy Jamiego nagle pojaśniały. Pip doskonale wiedziała, kto wszedł do kawiarni. W drzwiach stała Nat da Silva. Jej srebrzyste włosy były związane w krótki i gruby kucyk, chociaż większość kosmyków wysunęła się z gumki i oplotła jej długą szyję.
Nat powiodła radosnym wzrokiem po wnętrzu i podwinęła rękawy kraciastej koszuli.
– Pip! – krzyknęła i popędziła prosto do niej. Pochyliła się i objęła ją od tyłu długimi ramionami. Pachniała latem. – Nie wiedziałam, że cię tu spotkam. Jak żyjesz?
– Dobrze – odpowiedziała Pip, muskając ją w policzek. Skóra Nat była zimna i świeża od rześkiego wiatru. – A ty?
– Jakoś sobie radzimy, prawda? – Nat się wyprostowała i podeszła do Jamiego.
Ten wstał i odstąpił jej krzesło, a dla siebie wysunął drugie. Wpadli na siebie i zastygli. Nat przywarła dłońmi do jego klatki piersiowej.
– Hejka ty – powiedziała i cmoknęła go przelotnie.
– Hejka ty też – odparł Jamie, a jego zaróżowiona twarz jeszcze bardziej poczerwieniała.
Patrząc na nich, Pip nie mogła powstrzymać uśmiechu. To było takie… co to za słowo… chyba urocze. Tak czyste i dobre, że nikt nie mógł jej tego odebrać. Znała każde z tych dwojga w czasie ich najboleśniejszego upadku i widziała, jak daleko zaszli. Wspólnym wysiłkiem, krok w krok. Była częścią ich życia, a oni częścią jej.
Czasami w tym miasteczku dzieją się dobre rzeczy – pomyślała Pip, spojrzała na Raviego i chwyciła pod stołem jego dłoń. Błyszczące oczy Jamiego i żarliwy uśmiech Nat. Connor i Cara sprzeczający się o dyniową przyprawę. Tego właśnie pragnęła, prawda? Tylko tyle. Normalnego życia. Ludzi, których można policzyć na palcach jednej ręki, a którzy troszczą się o ciebie tak samo jak ty o nich. Ludzi, którzy będą cię szukać, jeśli kiedyś zaginiesz.
Czy mogłaby zachować to uczucie i żywić się nim przez jakiś czas? Poić się czymś dobrym i zapomnieć o lepkiej krwi na dłoniach? Nie myśleć o broni, słysząc stukanie kubka o blat stołu? Ani o martwych oczach czyhających w ciemności jednego mrugnięcia?
Aha, za późno.
Książkę Grzeczna dziewczynka musi zginąć kupicie w popularnych księgarniach internetowych: