Terencjusz Przyziemny – bezrobotny intelektualista i poeta-bloger – nie boi się stawiać trudnych pytań, nawet gdy wokół panuje zmowa milczenia. Żyje w kraju, gdzie za fasadą miłosierdzia i chrześcijańskich wartości kryją się nacjonalizm oraz uprzedzenia. Kiedy mieszkańcy Jamboru nad Bełtą sprzeciwiają się napływowi imigrantów, w Terencjuszu rodzi się bunt. Otwarcie potępia fałszywy patriotyzm i powszechną nietolerancję.
Nie przeczuwa jednak, jak wyboista oraz pełna wyzwań okaże się droga, którą wybrał. Spotykane na niej osoby – zwłaszcza kobiety – obnażą przed nim mroczne oblicza społeczeństwa przepełnionego hipokryzją i głęboko skrywanymi fobiami narodowymi.

Biały mróz Zdzicha Wojtasia to opowieść o miłości, codziennych zmaganiach oraz walce z nierównością. Historia, w której ścierają się światopoglądy, a czytelnik musi odnaleźć swój własny głos. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Biały mróz:
W większości miast, a pewnie niewiele minę się z prawdą, jeżeli napiszę, że we wszystkich, nazwy takie jak: Brzozowa, Topolowa, Modrzewiowa, Sosnowa, Akacjowa nadaje się ulicom położonym na ich peryferiach, obrzeżach, na terenach dopiero co w ich granice wcielonych, nigdy wszakże w centrum.
W Jamborze nad Bełtą jest inaczej.
Podobno to miasto od pierwszej połowy siedemnastego wieku wyrastać zaczęło w miejscu wykarczowanego lasu, którego strażnikami były potężne, wiekowe dęby.
Jedne ustawione w długie szeregi, inne w nieforemne czworoboki na podobieństwo rzymskiej centurii – stawiały twardy opór ostrzom stalowych toporów, zębom z wysiłku charczących pił. Podobno z karczowników pot lał się strumieniami. Podobno broniły się długo i dzielnie, ale jak wszystkie inne drzewa, w końcu i one zostały wyrżnięte.
Z zagłady ostał się tylko jeden, kilkusetletni wiarus, zwany Hektorem.
Dziś w samym centrum miasta, na placu Bohaterów, stoi okolony solidnym metalowym parkanem.
Jest przeraźliwie samotnym, ocalałym z zagłady, wciąż żywym artefaktem, z dumą pokazywanym przybyszom jako widomy dowód naszej godnej podziwu historii, potęgi i chwały. Jak niegdyś Kotu Moozullu, król podbitego egzotycznego kraju, zamknięty w klatce, wystawiony na pokaz na Piccadilly Circus w Londynie.
Hektora otoczono specjalistyczną opieką i półkolem parkowych ławek, by ktokolwiek mógł w skwarny dzień schronić się w jego cieniu. Ukoronowano instalacją odgromową. Teleskopowymi podporami wzmocniono od dziesiątek lat słabnące główne konary.
Jak lokalna wieść niesie, podobno już plastycy, różnego autoramentu inżynierowie, takoż informatycy, pracują nad jego wierną kopią, jak słusznie bowiem władze miasta mniemają, nic nie jest wieczne, nawet Hektor. Wcześniej czy później przyjdzie taki dzień, kiedy drzewo sztuczne będzie musiało zastąpić to prawdziwe.
Dzień i noc jest monitorowany przez system kamer, czuwających nad jego bezpieczeństwem.
Nadto, by chlajtus jakiś nie pił pod nim piwa, zakochany serca na szerokim pniu nie wycinał, a zbieracz pamiątek nie obskubywał kawałków zrogowaciałej kory, owóż przyparty nagłą potrzebą człowiek, pies, czy kto tam, nie zraszał jego szacownego pnia moczem.
Nic w tym mieście z jego pierwotną siłą równać się nie może, nic, co materialnego przed laty i teraz zrodziła ludzka myśl i praca. Nawet te wokół kamienice, na pozór solidne, a w gruncie rzeczy kruche, po dwakroć już ze zgliszcz odbudowywane.
Nawet kościół pod wezwaniem Serca Jezusowego, będący przecie pod ochroną Bożej Opatrzności, z wielkiego pożaru miasta w 1803 roku nie ocalał, a Hektor owszem.
Hektor wyszedł z tej pożogi bez większego szwanku i odtąd, jak mówią stare kroniki, jego brunatne liście mieszkańcy miasta trzymali w swoich domach. Przechodziły z pokolenia na pokolenie jak relikwie, które miały chronić od wszelkich nieszczęść. I ma się rozumieć, chroniły, ale nie wszystko i nie wszystkich, bo nikt nie ma takiej mocy, nawet on. Ale bezspornym jest fakt, że po przetoczeniu się przez Jambor wichrów pierwszej i drugiej wojny światowej miasto pozostało prawie nietknięte.
Zasuszone pomiędzy kartami starych książek, albo za szkłem wiszące na ścianie, można spotkać dosłownie wszędzie.
Te najcenniejsze, podobno z czasu pożaru, przechowywane są w klimatyzowanych gablotach z hartowanego szkła w Muzeum Historii Miasta.
Mieszkańcy zabierają je na ważne spotkania, wożą w samochodach, noszą w portfelach. Parze młodej w noc poślubną kładą pod prześcieradło, wiadomo po co.
Ale nie myślcie, że można, kiedy wystąpi taka potrzeba, zerwać je z drzewa lub podnieść, kiedy opadły. Ooo, co to, to nie! Nad tym, by to uniemożliwić, czuwają odpowiednie służby.
Wszystkie liście są komputerowo policzone i zapisane po stronie aktywów miasta.
Można je z poświadczeniem autentyczności kupić w sklepikach z pamiątkami, w kioskach, nielicznych księgarniach, na poczcie, w kasie miejskiej i, rzecz jasna, przez internet.
Za próbę ominięcia systemu dystrybucji grożą dotkliwe kary. Ale prawie nikt tego nie robi, bo liść bez certyfikatu nie przedstawia żadnej wartości.
Próby nieformalnego wejścia w ich posiadanie bywają raczej domeną pijanych turystów, głównie obcokrajowców, którzy chcąc się popisać przed przyjaciółmi i przygodnie poznanymi kobietami, porywają się na taki akt wandalizmu, który zazwyczaj drogo ich kosztuje.
Ulica Dębowa, główna arteria Jambora, u swojego wschodniego krańca położona na łagodnym, upstrzonym niewysoką zabudową wzniesieniu, rwącym nurtem asfaltowej drogi spływa ku zachodowi.
Bielą elewacji dwu-, trzypiętrowych kamienic, żółtokremowym kolorem chodnikowych płytek przypomina pożółkłą kartkę, którą wypełniają coraz gęściej rzucane przez przechodzący tędy dzień szare i kolorowe plamki, które w jaskrawym świetle wczesnego popołudnia wartko płyną przed siebie, meandrując.
Niektóre nagle znikają w dopływach bocznych ulic, w nienasyconych paszczach magazynów handlowych, w kawiarniach i barach. Jeszcze inne przez nie wyplute wpadają w główny nurt miejskiego ruchu. Miasto pulsuje życiem… Jak co dzień przetacza się przez nie przedziwny korowód, brodzący w akordach atonalnych dźwięków.
Renart Przytulny i ja, paląc papierosy, niby liście porwane przez wartki strumień, spływamy Dębową w dół. Milczymy, rozglądając się na boki. Każdy tam, gdzie uważa. Jesteśmy wolni, niezależni, sami decydujemy o tym, co zrobimy z czasem, który mamy – przynajmniej tak nam się teraz wydaje. Idziemy niespiesznie, mimowolnie wciągając w siebie przemieszane z powietrzem zapachy, które wymknęły się przez otwarte drzwi i okna mijanych kawiarni, perfumerii, przez wybite szyby egzotycznych barów. Także i te, które zostawili ci, co szli tu chwilę przed nami. Na chodnikach wciąż leżą większe, mniejsze okruchy potłuczonego szkła, strzępy nadpalonych szmat, papieru. Ściany budynków obryzgane czarną farbą. Rozmazanym tekstem, jakąś w pośpiechu napaćkaną grafiką próbują coś nam powiedzieć, ale co dokładnie, hmm? Idziemy, tylko omiatając to wzrokiem. Jednakowoż w myślach próbuję złożyć zapamiętane strzępki słów, obrazów i włożyć je w kontekst wczorajszej, licznej jak na to miasto, demonstracji, skierowanej przeciwko coraz większej liczbie imigrantów z Bliskiego Wschodu osiedlających się w naszym mieście.
W jej trakcie ucierpieli nie tylko ci, którzy tu dopiero przybyli (podobno podpalono dom, w którym otrzymali tymczasowe schronienie, kilku dotkliwie pobito, podobno ktoś zginął od noża), ale też ci, którzy od dawna już tu są.
Ooo, he, he… oto rzuca nam się na oczy przecudna perełka intelektualnej twórczości tych, co tu wczoraj manifestowali. Na witrynie „kebabu” niezdarnie wykaligrafowane białą farbą radykalne wezwanie: „Arabusy wypierdalać do Arabii”. Spojrzeliśmy po sobie z Renartem i w śmiech. No, ma się rozumieć, kolejny przykład na to, że nic w przyrodzie nie ginie, nie odchodzi na zawsze, a jedynie popada w letarg, czekając cierpliwie na sprzyjający odrodzeniu klimat. I tylko trochę ewoluuje, bo gdy pojawia się po latach, widać przybiera formę adekwatną do czasów.
Wcześniej… nie, nic się nie działo. Przynajmniej nic w tym guście. Jedynie jakieś szemrane pochody Młodzieży Wszechpolskiej i innych dumnych patriotów z okazji rocznicy – wiadomo jakiej. I tyle. To pierwsza taka, odkąd tu mieszkam. A mieszkam już bardzo długo, w zasadzie od urodzenia.
Był spokój, cicha zgoda, może obojętność na ich obecność, jakaś ciekawość, ale myślę – naskórkowa. Są to są, póki nikomu nie wadzą… Rzadko, bardzo rzadko wpadaliśmy do nich coś zjeść, kupić. Nic się nie przenikało, nie łączyło, ale też nie wchodziło sobie w drogę. My sobie, oni sobie. Dwa odrębne światy, jak dwie strony ulicy, rozdzielone niewidocznym murem. Ale od jakiegoś czasu ten stan przyzwolenia – bo to nie była świadoma tolerancja, empatia dla kulturowych różnic, dla powodów, które do tego miejsca ich przywiodły – zaczął się gwałtownie zmieniać w ksenofobiczny lęk przed wzbierającą falą ludzi obcych nam kultur, ale też przed tym, co ze sobą przynoszą lub przynieść mogą.
Mieliśmy wrażenie, jakby wyszli z brzucha konia trojańskiego i szeroką ławą zasłaniając słońce, z tobołami i z dziećmi na rękach szli ku nam. Patrzyliśmy na nich nie tylko przez okulary stereotypów, wsłuchani w głos propagandowej tuby, ale też przez własne przemyślenia, wciąż płytką jak kałuża wiedzę i pewne, może nie nazbyt rozległe, doświadczenia, także te cudze. Dopóki była ich garstka, nie było problemu. Ot szczypta egzotyki. Trochę koloru na jednobarwnym tle i argument za tym, by dobrze o sobie myśleć. O swojej postawie względem obcych. Tygiel kultur, ma się rozumieć, jak niegdyś u samych zrębów i później.
Tu rąbali lasy, budowali miasto wspólnie Polacy, Żydzi, Prusacy, Ormianie, holenderscy osadnicy. Tu do drugiej wojny każda diaspora miała swoją prasę. Każde wyznanie swój kościół. Każda z kultur swoje autonomiczne miejsce w radzie miasta. Rzekłbyś kosmopolityczne miasto. Ta koegzystencjalna sielanka trwała dość długo, ale – jak w większości innych miast międzywojnia – tylko do czasu, w którym czerwie ruchów nacjonalistycznych (mam wrażenie, że i dziś dobra pogoda dla nich nastała) zaczęły wypełzać z ziemi, brunatne mordy rozdziawiać, wyższość jednych nad drugimi udowadniać, pałkami wymachiwać. Jak wszędzie były próby bojkotu żydowskich sklepów, szykany, pobicia. Księdza Kombrucha płomienne kazania, wiernych Kościoła za aktywność w tym błogosławiące. Tych zgromadzonych w synagogach piętnujące. Ale – o ile mi wiadomo – nikt wtedy nie zginął.
Mój dziad, który przy ulicy Wiejskiej pracował w niemieckim przedsiębiorstwie budowlanym Treder Marton z Kolberga jako tak zwany zohnbuchalter, po pracy z kumplami zwykł chadzać do żydowskiej gospody na wódkę. Podobno był na żydowskiej bar micwie i na żydowskim weselu. Miał serdecznego przyjaciela, Nachuma Rosenfelda.
Los spotkał ich późno, bo jesienią 1936 roku, kiedy to dziadek, próbując uniemożliwić bojówce nacjonalistów w liczbie trzech wybicie szyb w sklepie Nachuma, został przez nich brutalnie poturbowany. W rodzinnym archiwum zachowało się kilka wyblakłych zdjęć i zdawkowy ustny przekaz.
Podobno Nachum z całą rodziną 11 sierpnia 1939 roku stanął na pokładzie okrętu „MS Piłsudski”, którego kapitanem był legendarny Mamert Stankiewicz, by uciec do Ameryki przed maszerującym w stronę polskich granic nazizmem. Jakie były ich dalsze losy?
Od tego czasu żadnych wieści. Wiadomo, że transatlantyk zawinął do Newcastle w Anglii 3 września. Przez półtora miesiąca stał na redzie. Potem w miejscowej stoczni przerobiono go na transportowiec dla wojska. 25 listopada wyruszył w rejs do Nowej Zelandii. 26 listopada wpłynął na dwie miny lub został trafiony torpedami przez niemieckiego U-Boota. Zatonął w pobliżu miasta Hull.
Po wojnie Żydów, Cyganów, Niemców w Jamborze już nie było. Zostali Polacy, trochę ruskich, przyjechali repatrianci z okolic Lwowa, Wilna, Lidy, wśród nich moja matka.
Książkę Biały mróz kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,