Pełna grozy i bólu powieść. Niezwykłe, żywe doświadczenie dla każdego, kto po nią sięgnie.
John Bonhaim jest młodym człowiekiem, który jako ochotnik zaciąga się do wojska, aby walczyć za demokrację podczas Wielkiej Wojny. Zostaje ciężko okaleczony – traci twarz, ręce, nogi i większość zmysłów. Pozostaje jednak w pełni władz umysłowych, czego na początku nie dostrzegają lekarze – utrzymując pacjenta przy życiu głównie w celach naukowych. Pomimo iż odkrywają, że Bonhaim jest świadomy swojego stanu i sytuacji, nie traktują poważnie niemych błagań o szybką śmierć i zostawiają go w świecie jego własnych myśli.
Johnny poszedł na wojnę to wstrząsająca antywojenna historia, na podstawie której powstał kultowy film pod tym samym tytułem. Książka zebrała szereg prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a historia Johnego Bonhaima zainspirowała między innymi zespół Metallica do napisania jednego z ich najpopularniejszych utworów – One.
„Johnny poszedł na wojnę" to oskarżenie systemu, w którym na front wysyła się rekrutów, aby, omamieni kłamstwem polityków, walczyli z czymś i po coś.
- recenzja książki „Johnny poszedł na wojnę"
Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Johnny poszedł na wojnę. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
II
Mama śpiewała w kuchni. Słyszał jak tam śpiewa a dźwięk jej głosu był dźwiękiem domu. Nuciła tę samą melodię na okrągło. Nie śpiewała słów tylko samą melodię jakby nieobecnym głosem jakby myślała o czymś innym a śpiew był jedynie sposobem na zabicie czasu. Kiedy była bardzo zajęta zawsze śpiewała.
Była jesień. Topole zrobiły się czerwone i żółte. Matka pracowała i śpiewała nad kuchnią opalaną węglem. Mieszała mus jabłkowy w wielkim garze. Albo robiła zaprawy z brzoskwiń. Brzoskwinie roznosiły silny korzenny zapach po całym domu. Robiła dżem. Owocowa pulpa wisiała w worku po mące nad chłodniejszą częścią pieca. Lepkie soki sączyły się przez materiał do garnka. W garnku przy brzegach powstawała gęsta różowo-kremowa piana. Na środku sok był klarowny i czerwony.
Akurat piekła chleb. Wypiekała dwa razy w tygodniu. Pomiędzy jednym a drugim pieczeniem trzymała w lodówce słój zakwasu i dzięki temu nie musiała martwić się o drożdże. Chleb był ciężki i brązowy i czasami wyrósł pięć czy siedem centymetrów poza brzeg brytfanny. Po wyjęciu z piekarnika smarowała brązową skórkę masłem i zostawiała do wystygnięcia. Ale lepsze od chleba były bułki. Wyciągała je z pieca tuż przed kolacją. Były gorące i parowały i smarowało się je masłem a ono topniało a później nakładało się dżem albo morele zaprawione w syropie z orzechami. Niczego innego nie chciało się jeść na kolację chociaż oczywiście było trzeba. W letnie popołudnia brało się grubą pajdę chleba i smarowało masłem. Później masło obsypywało się cukrem i to było lepsze niż ciasto. Albo brało się gruby plaster słodkiej płaskiej cebuli i wkładało pomiędzy dwie kromki chleba z masłem i nie było na świecie niczego lepszego.
Jesienią matka pracowała dzień w dzień tydzień za tygodniem prawie wcale nie wychodząc z kuchni. Robiła zaprawy z brzoskwiń i wiśni i malin i czarnych porzeczek i śliwek i moreli i robiła powidła i dżemy i konfitury i sosy chili. A przy pracy śpiewała. Śpiewała ten sam hymn nieobecnym głosem bez słów jakby przez cały ten czas myślała o czymś innym.
Przy Piątej i Głównej Alei był człowiek który sprzedawał hamburgery. Był drobny i zgarbiony i miał ziemistą cerę i zawsze chętnie rozmawiał z każdym kto zatrzymał się przy jego stoisku. Tylko on sprzedawał hamburgery w całym Shale City więc miał monopol w tym interesie. Ludzie gadali że jest narkomanem i bywa niebezpieczny. Ale wcale tak nie było a robił najlepsze hamburgery na świecie. Cudowny zapach cebuli pieczonej na płycie opalanej gazem z butli czuć było w całym kwartale ulic.
Mężczyzna pojawiał się około piątej czy szóstej i robił hamburgery do dziesiątej albo jedenastej. Na kanapkę trzeba było czekać.
Mama uwielbiała jego kanapki. W sobotnie wieczory ojciec pracował do późna w sklepie. On szedł w sobotę wieczór do miasta i czekał aż ojciec dostanie wypłatę. Mniej więcej kwadrans przed dziesiątą kiedy sklep szykował się do zamknięcia ojciec dawał mu trzydzieści centów na trzy hamburgery. Biegł ze swoimi pieniędzmi do budki z hamburgerami i ustawiał się w kolejce. Zamawiał trzy na wynos z dużą ilością cebuli i słodkiej musztardy. Kiedy odbierał zamówienie jego ojciec już wracał do domu. Sprzedawca hamburgerów pakował je do torby a on niósł tę torbę pod koszulą tuż przy ciele. Całą drogę do domu biegł żeby hamburgery były jeszcze ciepłe. Biegł w rześkie jesienne wieczory czując ciepło hamburgerów przy swoim żołądku. Co sobotę starał się biec szybciej niż poprzednim razem żeby kanapki były jeszcze cieplejsze. Przybiegał do domu wyciągał je spod koszuli a mama od razu zjadała jedną. Wtedy do domu zdążył już wrócić ojciec. To była wspaniała wieczorna sobotnia uczta. Dziewczynki były małe i już spały a jemu się wydawało że ojca i mamę ma tylko dla siebie. W pewnym sensie był dorosły. Zazdrościł sprzedawcy hamburgerów bo sprzedawca hamburgerów mógł zjeść tyle kanapek ile tylko chciał.
Jesienią pojawiał się pierwszy śnieg. Zwykle leżał już na Święto Dziękczynienia ale zdarzało się że spadł dopiero w grudniu. Pierwszy śnieg był najpiękniejszą rzeczą na świecie. Ojciec zawsze budził go wcześnie gromkim głosem obwieszczając o śniegu. Na ogół to był mokry śnieg i przylepiał się do wszystkiego czego dotknął. Nawet na drucie ogrodzenia z siatki wokół kurnika za domem utrzymywała się centymetrowa warstwa śniegu. Kurczaki na ten pierwszy śnieg zawsze reagowały zdziwieniem i niepokojem. Chodziły po nim ostrożnie i otrząsały łapki a koguty cały dzień się na niego uskarżały. Budynki gospodarcze wyglądały zawsze pięknie a słupki płotu miały czapki wysokie na dziesięć centymetrów. Na pustych parcelach ptaki zostawiały na śniegu drobne szlaczki poprzecinane gdzieniegdzie śladami zająca. Ojciec zawsze dopilnował żeby go obudzić wcześnie kiedy spadł śnieg. Najpierw pędził popatrzeć przez okno. Później wkładał ciepłe ubranie i kurtkę i botki i rękawice z owczej skóry i brał sanki i wychodził na dwór z innymi dzieciakami i wracał dopiero kiedy tracił czucie w stopach i nos miał lodowaty. Śnieg był cudowny.
Wiosną łąki pokrywały się pierwiosnkami. Rozkwitały rano i zamykały się kiedy słońce robiło się gorące a później znów otwierały się wieczorem. Dzieciaki co wieczór wyruszały zbierać pierwiosnki. Wracały z bukietami białych kwiatów wielkości dłoni i wkładały je do niskich misek z wodą. Pierwszego maja przygotowywały koszyczki i wkładały do nich pierwiosnki a pod kwiatami ukrywały drobne słodycze. Kiedy się ściemniło chodziły od domu do domu i stawiały koszyk i pukały do drzwi i szybko uciekały i znikały w ciemności.
W miasteczku zjawił się Lincoln Beachey. To był pierwszy samolot jaki widziało Shale City. Trzymali go w namiocie na środku toru wyścigowego niedaleko wesołego miasteczka. Dzień w dzień ludzie defilowali przez namiot i go oglądali. Wyglądał jakby w całości był zrobiony z drutu i tkaniny. Ludziom nie mieściło się w głowach że człowiek jest skłonny ryzykować życie zdając się na wytrzymałość drutów. Uszkodzenie jednego drutu oznaczało koniec Lincolna Beacheya. W przedniej części samolotu za śmigłami było małe siedzenie a przed nim drewniany patyk. To właśnie tam siedział wielki lotnik.
Całe Shale City cieszyło się z przyjazdu Lincolna Beacheya. To było coś wspaniałego. Shale City stawało się prawdziwą metropolią. Lincoln Beachey nie zatrzymywał się w byle grajdole. Zatrzymywał się tylko w miejscach takich jak Denver i Shale City i Salt Lake i kierował się do San Francisco. W dniu kiedy Lincoln Beachey wzbijał się w powietrze zjawiło się całe miasteczko. Okrążył je pięć razy. Nikt nigdy nie widział czegoś podobnego.
Kurator oświaty pan Hargraves wygłosił przed tym lotem przemowę. Mówił że wynalezienie samolotu to największy krok naprzód poczyniony przez człowieka w ciągu stu lat. Samolot powiedział pan Hargraves pokona odległość pomiędzy narodami i ludźmi. Samolot będzie wspaniałym narzędziem dzięki któremu ludzie się nawzajem zrozumieją dzięki któremu ludzie się nawzajem pokochają. Samolot powiedział pan Hargraves jest początkiem nowej ery pokoju i dobrobytu i wzajemnego zrozumienia. Wszyscy będą przyjaciółmi powiedział pan Hargraves kiedy samolot połączy cały świat a narody się zrozumieją.
Po przemowie Lincoln Beachey pięć razy zrobił pętlę nad miastem i odleciał. Kilka miesięcy później jego samolot spadł do Zatoki San Francisco i Lincoln Beachey utonął. Shale City zareagowało jakby straciło jednego ze swoich mieszkańców. Dziennik Shale City opublikował artykuł. Była w nim mowa o tym że choć wielki Lincoln Beachey zginął samolot jako narzędzie pokoju spajające narody przetrwa.
Urodziny miał w grudniu. Matka co roku szykowała uroczystą kolację a on zapraszał do domu kolegów. Każdy z kolegów też wyprawiał urodzinową kolację więc w ciągu roku odbywało się co najmniej sześć imprez na których się spotykali. Zwykle mieli kurczaka i zawsze był tort i lody. Każdy z chłopaków przynosił prezent. Nigdy nie zapomni kiedy Glen Hogan podarował mu parę brązowych jedwabnych skarpet. To było zanim zaczął nosić długie spodnie. Skarpety oznaczały chyba krok naprzód w dorosłe życie. Były bardzo ładne. Po imprezie założył je i przyglądał im się długą chwilę. Długie spodnie do kompletu dostał trzy miesiące później. Wszystkie chłopaki lubiły jego ojca pewnie dlatego że jego ojciec lubił ich. Po kolacji jego ojciec zawsze zabierał ich wszystkich na przedstawienie. Wkładali kurtki i wychodzili na śnieg i dreptali do teatru Elysium. Wspaniale było czuć ciepło od środka po najedzeniu i chłód na twarzy od mrozu i mieć w perspektywie spektakl. Skrzypienie ich kroków na śniegu słyszał jeszcze teraz. Widział ojca prowadzącego całą ferajnę do Elysium. Pamiętał że przedstawienia były zawsze świetne.
Jesienią był jarmark. Odbywało się ujeżdżanie mustangów i rodeo z gonitwą wołków i indiańskie wyścigi w jeździe na oklep i wyścigi kłusaków w zaprzęgu. Zjawiała się zawsze grupa Indian pod wodzą wielkiej squaw Chipeta. Jedna z ulic Shale City została nazwana jej imieniem. Miasto Ouray w Kolorado nazwano na cześć wodza Ouraya jej męża. Indianie których przyprowadziła ze sobą Chi-peta nie robili zbyt wiele tylko siedzieli w kuckach i patrzyli ale sama Chipeta cały czas się uśmiechała i opowiadała dawne dzieje.
W czasie jarmarku do miasta przyjechał cyrk i można było patrzeć na przecinaną na pół kobietę i motocyklistów prowokujących śmierć wjeżdżających i zjeżdżających po zaokrąglonej ścianie. Jarmarczne stragany były pełne owocowych przetworów lśniących w słojach i haftowanych tkanin i rzędów ciast i stosów chleba i olbrzymich kabaczków i wyjątkowo urodziwych ziemniaków. W zagrodach zwierzęcych były byczki prostokątne jak stajnie i świnie prawie tak wielkie jak krowy i rasowe kurczaki. Tydzień jarmarku był najważniejszym tygodniem w roku. W pewnym sensie był nawet ważniejszy niż Boże Narodzenie. Kupowało się bicze zakończone frędzlami i wyrazem sym-patii do dziewczyny było smagnięcie jej po nogach. Jarmark miał niezapomniany zapach. Zapach o którym nie przestawało się marzyć. Zawsze będzie go czuł gdzieś w umyśle do końca życia.
Latem chodzili do wielkiego rowu na północy miasta i zrzucali ubrania i kładli się na jego brzegu i gadali. Woda była nagrzana od letniego powietrza i ciepło unosiło się od brązowoszarej ziemi jak para. Pływali trochę a później wracali na brzeg i siadali cali nadzy i opaleni i gadali. Gadali o rowerach i o dziewczynach i o psach i o broni. Gadali o biwakach i polowaniach na zające i o dziewczynach i o wędkowaniu. Gadali o nożach myśliwskich które wszyscy chcieli mieć a miał tylko Glen Hogan. Gadali o dziewczynach. Kiedy byli już w tym wieku żeby zapraszać dziewczyny na randki zabierali je zawsze do pawilonu na terenie jarmarku.
Zaczęli się stroić. Gadali o krawatach i pasujących poszetkach i nosili brogsy i koszule w jaskrawoczerwone zielone i żółte pasy. Glen Hogan miał siedem jedwabnych koszul. Miał też naj-więcej dziewczyn. Nabrało znaczenia czy się ma samochód czy nie i wielkim upokorzeniem było prowadzić dziewczynę do pawilonu piechotą. Czasami nie miało się pieniędzy na tańce więc krążyło się leniwie przy terenach jarmarku i słuchało muzyki dobiegającej w ciemności z pawilonu. Piosenki wszystkie miały znaczenie a słowa były bardzo poważne. Czułeś jak cię skręca i marzyłeś żeby być tam w pawilonie. Zastanawiałeś się z kim tańczy twoja dziewczyna. Później zapalałeś papierosa i rozmawiałeś o czymś innym. Zapalić papierosa to było coś. Robiło się to tylko w nocy kiedy nikt nie widział. Trzeba się było mocno postarać żeby trzymać papierosa w odpowiednio nonszalancki sposób. A pierwszy chłopak z paczki któremu udawało się zaciągnąć stawał się największym bohaterem pod słońcem dopóki reszta nie była w stanie mu dorównać.
W sklepie tytoniowym Jima O’Connella starzy faceci siedzieli razem i rozmawiali o wojnie. U O’Connella było bardzo fajnie na zapleczu. Zanim z Kolorado zniknął alkohol był tam bar i w wilgotne dni nadal czuć było zapach piwa w deskach podłogowych. Starzy faceci siedzieli tam na barowych stołkach i obserwowali stoły bilardowe i spluwali do wielkich miedzianych spluwaczek i rozmawiali o Anglii i Francji a w końcu o Rosji. Rosja zawsze była o krok od rozpoczęcia wielkiej ofensywy która odepchnęłaby cholernych Niemców z powrotem do Berlina. To byłby koniec twojej wojny.
Później jego ojciec postanowił opuścić Shale City. Pojechali do Los Angeles. Tam po raz pierwszy zdał sobie sprawę z wojny. Zainteresował się nią po wkroczeniu Rumunii. Zdawało się że to bardzo ważne. Do tej pory o Rumunii słyszał tylko na lekcjach geografii. Ale wkroczenie Rumunii do wojny wydarzyło się tego samego dnia kiedy gazety w Los Angeles opisały historię dwóch młodych kanadyjskich żołnierzy ukrzyżowanych przez Niemców na oczach ich kompanów po drugiej stronie ziemi niczyjej. Wyglądało na to że Niemcy niewiele się różnią od zwierząt i naturalnie człowiek zaczynał się interesować i chciał żeby Niemcy dostali łomot. Wszyscy mówili o szybach naftowych i polach pszenicy w Rumunii i że wspomogą aliantów i że to na pewno jest koniec wojny. Ale Niemcy przeszli przez Rumunię i zajęli Bukareszt i królowa Maria musiała opuścić swój pałac. Później zmarł jego ojciec i Ameryka przystąpiła do wojny i on też musiał pójść i tak się tu znalazł.
Leżał i myślał oj Joe Joe to nie jest miejsce dla ciebie. To nie jest wojna dla ciebie. To w ogóle nie twoja sprawa. Co cię obchodzi tworzenie na świecie bezpieczeństwa dla demokracji? Ty Joe chciałeś tylko żyć. Urodziłeś się i wychowałeś na dobrej zdrowej wsi w Kolorado i z Niemcami czy Anglią czy Francją czy nawet Waszyngtonem miałeś tyle wspólnego co z człowiekiem na księżycu. A jednak tu jesteś a nie była to wcale twoja sprawa. Jesteś tu Joe i jesteś ranny poważniej niż myślisz. Jesteś poważnie ranny. Może byłoby o wiele lepiej gdybyś zginął i został pochowany na wzgórzu po drugiej stronie rzeki za Shale City. Może jest z tobą gorzej niż przypuszczasz Joe. Cholera dlaczego w ogóle wpakowałeś się w to bagno? Bo to nie była twoja walka Joe. Ty nawet nie wiedziałeś o co właściwie ta cała walka się toczy.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Johnny poszedł na wojnę. Książkę kupicie w popularnych księgarniach internetowych: