Kiedy jedziesz na wakacje, a tam trup! „Kość niezgody" Moniki Lech

Data: 2025-01-30 08:45:22 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 25 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Ola i Baśka wyjeżdżają na wakacje do Rzymu. Tam niespodziewanie jedna z nich staje się świadkiem morderstwa. Policja szybko znajduje kozła ofiarnego i zamyka sprawę. Nie podoba się to dociekliwym turystkom, które jak zwykle mają swoje zdanie i nie słuchają głosu rozsądku. Z uporem dążą więc do znalezienia sprawcy, wikłając się przy tym w wiele zabawnych zdarzeń, a pomagają im w tym nietypowi ochraniarze. 

Cięty język bohaterek, ich specyficzne poczucie humoru i niewątpliwy talent detektywistyczny sprawiają, że takiego śledztwa dostojne mury rzymskich budowli jeszcze nie widziały.

Kość niezgody - grafika promująca książkę

Do przeczytania powieści Moniki Lech Kość niezgody zaprasza Oficynka. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Kość niezgody

Wszystko jest przypuszczeniem.

Marek Aureliusz, „Rozmyślania"

Osiąganie zwycięstwa w zwykły sposób nie stanowi szczytu osiągnięć.

Sun Tzu, „Sztuka wojny"

Porządek lub nieporządek zależą od organizacji. Odwaga lub tchórzostwo zależą od okoliczności, siła lub słabość od predyspozycji.

Sun Tzu, „Sztuka wojny"

Piątek: Piąteczek, piątunio!

24 stycznia 2059, koło 12:00

Ola

– A ten, to kto twoim zdaniem, co? – rzuciłam może i zaczepnie, ale tak nic nie robić i gapić się w pustkę, to ja strasznie nie lubię.

Stałyśmy z Baśką pod ścianą i czekałyśmy, aż taśma ruszy i nasze walizki wyjadą z dziury. Jak zwykle obserwowałyśmy ludzi i zgadywałyśmy, co robią i kim są. Czasem, a nie będę tu grać świętej, podsłuchiwałyśmy, żeby no… żeby się zorientować należycie. No, no co? Wśród ludzi nie byliście? Nigdy na nikim oka nie zawiesiliście? Przecież tu ktoś przejdzie, tam coś powie, gdzieś indziej przez komórkę w tramwaju czy metrze nawija na głos, tam znów stoi w kolejce i gada, a głos się przecież niesie – no o takich rzeczach mówię, w sensie, że żadnych tam programów szpiegujących, przeglądania nie swoich komórek i obcych kieszeni, żadne takie. Granice trzeba posiadać. Jakieś.

No i co się ludzkość tak zjeżyła? Że niby tylko my z Baśką takie nadmiernie innymi zainteresowane jesteśmy? No akurat! Niech jedno z drugim spróbuje zrobić dwie rzeczy. Jednocześnie! Jednocześnie, powtarzam! Nie chować łba w komórce i nie zwracać uwagi na ludzi. Proszę! Łatwe, nie?

Nie.

– Ksiądz – powiedziała, ledwie podniosła wzrok na faceta. Nie na pielgrzymce, bo bez plecaka i nie w sportowych butach. Przyjechał na jakiś czas, wziął najlepsze ciuchy i bagaż, co mu się wydawał elegancki i kosztował niemało. Buty go obtarły, bo nowe ubrał. Patrz, jak stoi, żeby stopę odciążyć. Bąbel ma pod paluchem u lewej, a piętę obrobioną u prawej nogi. Wygląda jak ten wikary, co przyszedł do doktorostwa na grilla, jak profesor na emeryturę odchodził. Pamiętasz, Olcia? Mnóstwo ludzi było, i lekarze, i sklepikarze z okolicy, a on i tak nie bardzo wiedział, jak się ma zachować ani jak się ubrać swobodnie, a ładnie. Ten ma podobnie. Na studia pewnie go wysłali.

Kiwałam głową. Nawet dobrze ta moja gęś jedna mówiła, nawet dobrze. Głupia nie jest, to trzeba powiedzieć jasno. Tak samo bym obstawiała, gdyby na mnie padło. Czarne ubranie nosił koleś, troszku za bardzo konserwatywne jak na jego wiek i jednocześnie za tanie, żeby to był jakiś manager czy bankier. Zresztą bankierzy to raczej Ryanem nie latają, co nie?

Jej telefon znowu się zakrztusił i coś tam piknął. Drugi raz dziś. Popatrzyłam na nią z ukosa.

– To ten cały Mateuszek? Jeszcze mu mało?

Postukała się w czoło i podniosła się na palce jak baletnica. Tak robi, jak długo musi stać. Ona chwili w jednym miejscu nie wytrzyma bez ruchu. Taka wyrywna, że Jezusie słodziutki, no!

– Ciebie to się żarty wiecznie trzymają, Olcia. Zablokowałam go, a Alex jeszcze tak go postraszył, że już mi się nie narzuca. Zrozumiał wreszcie chłopina, że „nie” znaczy „nie”, a „idź w diabły” to nie zaproszenie do dalszej konwersacji.

– To co ci piszczy? Na urlopie…

Popatrzyła na komórkę, później na mnie, ale jak to ona, lekko z ukosa, że niby przesadzam.

– Liz. Przepis na ten jej amerykański specjalny sos do wszystkiego. Podobno niemożliwie pikantny. Wrócimy, to zaraz go wypróbuję na naszych twardzielach – zatarła ręce z uciechą.

Ona to może i jest cicha woda, ale jak ktoś myśli, że to słodziutka pańcia, to się strasznie myli. Straszliwie.

– Liz prosiła, żeby nagrać ich miny, jak będą jeść. Mówi, że to będzie warte uwagi. – Umilkła, bo dotarło do niej, że się nie odzywam, i wreszcie mi się przyjrzała.

– Urlop mamy! – syknęłam i pokazałam na jej komórkę. Urlop! Przeliteruj to sobie!

Nie żebym się nie cieszyła z nakarmienia płynną lawą kilku istot z piekła rodem. Nie, ja lubię rozrywkę jak każdy, a nawet bardziej. Ale muszę pilnować, żeby mi Baśka myślami od naszej zabawy nie zdryfowała. Jak ona jedzenie zaczyna kombinować, to nie widzi, nie słyszy, nie rozmawia, nie interesuje się niczym. Niczym, nawet moim życiem prywatnym, co uważam za bardzo duże niedopatrzenie! Bo niby przepis obmyśla i logistykę kuchni ogarnia, taką ma wymówkę. Ale teraz to ja jestem na urlopie. Na urlopie! Ja chcę odpocząć, a najlepiej odpoczywam, jak mam mózg naszą zabawą zajęty. No co? Zresztą i tak tu czekamy, aż samolot wykrztusi nasze bety.

– Możemy się nawet założyć, które z nich szybciej wymięknie powiedziałam jakby nigdy nic. Ją to jak się pcha w jedną stronę, to ucieka w drugą. Takie to przekorne! – Ale co do tego kolesia, to się bardzo mylisz. Mnie on wygląda jak urzędnik samorządowy. Włożyłam ręce do kieszeni i pomacałam dokładnie, bo może tam mi się gdzieś drops zapodział? Zaczynało mnie ssać w żołądku.

Potrząsnęła głową.

– Oni bywają bardziej rozchełstani i buty mają byle jakie. Ten jest dopięty na ostatni guzik, a buty mu się świecą. Popatrz żeż teraz, szalik mu się zsunął. Szyję jak ma opaloną, widzisz? Albo chodzi w obroży, bo lubi sado-maso, albo zwykle nosi koloratkę. Czyli jeśli urzędnik, to jakiejś kurii albo coś. I popatrz na ręce, ma manicure i w życiu nimi nie pracował.

– Ale że ty to mówisz, Baśka, to się dziwię! Taka święta jesteś, a tu proszę, wczesne objawy antyklerykalizmu?

– Bawimy się czy krytykujemy cudze przekonania, bo żem gotowa i na to, i na to? – rzuciła mi zaczepnie.

Obrazić się na mnie nie obraziła, bo na mnie się gniewać nie można, taka już jestem. Troszku się tylko nastroszyła, przecież wiem. Wzruszyłam ramionami, żeby wiedziała, jak bardzo po mnie jej fochy spływają.

– Teraz ja. Weź się dla odmiany wysil, dobra? – Zatarłam ręce, bo się nie mogłam doczekać, kogo mi da do czytania.

Wywróciła oczami, jakby nie skończyła jeszcze trzynastu lat, i pokazała mi kobitkę. Stała koło biura, tego, w którym wydają bagaż niewymiarowy, i na coś czekała. Troszku od nas starsza, wysoka, postawna, z włosami do ramion, farbowanymi, w takim ciepłym brązie, jak to go większość Włoszek nosi, ale ten jej był rudawy miejscami. Specjalnie to nie było zrobione, to na sto procent. Ombra albo highlity odpadają. Ale odrostów nie miała, czyli nie tak dawno była u fryzjera i coś jej fryzurę zepsuło. Ciekawe co. Twarz bez makijażu, opalona i piegowata. Przystojna bardzo. Ta kobitka z twarzy i z postawy mi Baśkę przypominała, ale jej tego nie powiem. Jej to akurat w dumę nie trzeba wbijać, bo ona w ogóle kłopotów z samooceną nie ma.

Otwarłam torebkę, wyjęłam komórkę i tak z niczego kilka fotek jej strzeliłam. Potrzebowałam ją sobie lepiej obejrzeć, a przecież blisko nie podejdę, co nie? Nie wypada.

No i zabiła mi Baśka klina, to trzeba jasno powiedzieć. Nie to, że nie potrafię tej dziewczyny rozczytać, w sensie, że powiedzieć, kto ona i w ogóle, jasne, że dam radę. Ale jeszcze mi się nie składała w jedną osobę.

Plecak nosiła, taki z tych droższych, specjalistycznych, ale kilka dziur w nim było, widać, że nieźle używany. Spodnie brązowawe, z takich, jakie doktor Mary ma i w góry z nimi jeździ. Podobno nie do zdarcia i szybko schną. Bluzka koszulowa, prosto krojona, ze stójką, kremowa, wyglądała mi na surowy jedwab. Ja bym akurat tak sobie stroju nie dobrała, ale ona musiała mieć dużo pewności siebie, bo nie widać było, żeby się nie czuła komfortowo z tym zestawieniem. Na to wszystko jeszcze szła kolorowa kurtka. Baśka ma podobną, do połowy uda. Kazałam jej kupić w Londynie, po Tygodniu Mody, jak kolekcję młodzi projektanci wysprzedawali. Baśki była w chłodnych kolorach, a ta kobitka nosiła ciepłe. Ale projektant ten sam, dam głowę. I to nie była podróbka, po materiale widać było i kroju. Przypalona pomarańcza, głęboka żółć, prawie brązowa czerwień, piękne zestawienie. Nie dla mnie, ale dla oczu – uczta.

– Włoszka, ale nietypowa. Zawód ma z tych rzadszych – zaryzykowałam w końcu, bo ile można się nie odzywać, co nie?

Baśka kiwnęła głową. Obie wiedziałyśmy, że tutejsze dziewczyny lubią elegancko się nosić i raczej się kurczowo trzymają mody, żeby nie wystawać z tłumu. Przybliżyłam się do Baśki, która pilnowała pustej taśmy.

– Opalona twarz, piegi, szczególnie na kościach policzkowych, ale czoło jaśniejsze. Znaczy, że kapelusz nosi w pracy! Na rękach też ma piegi i jednego paznokcia jej brakuje, u lewej ręki. Czyli praca zdecydowanie fizyczna i na pewno na świeżym powietrzu. Ubranie mówi, że ma pieniądze i głęboko w nosie to, co o niej inni myślą. Czyli co? Geolożka, podróżniczka, lekarka na misji humanitarnej, przewodniczka, dziennikarka w necie? Nie, dziennikarka miałaby porządny manicure. Lekarka nie przejmowałaby się słońcem, bo pracowałaby pod jakimś dachem. Na razie nie wiem, ale idźmy dalej. Wraca skądś, raczej długo tam była, tak do miesiąca. Gdzieś ze słońcem. Włosy jej wyblakły, ale odrostu nie widać za bardzo. Buty ma porządne, scarpy, jak nasza doktor Mary, dobre do łażenia po trudnym terenie. Podeszwa ściachana i noski zdarte. Jakby, hm… – Przyjrzałam się, jak ma spodnie wytarte, żeby nie palnąć głupoty, do której się Basia może przyczepić. Ale nie, dobrze pomyślałam. Na kolanach były bardziej wypchane i pocerowane. Musiała zahaczyć o coś, kamyk, gałąź, coś takiego. – Jakby długo klęczała, na kamieniach.

Kobitka odwróciła się do jakiejś dziewczyny, tak więcej niż połowę młodszej niż ona, i słuchała, co ta młoda jej tłumaczy. Kiwała głową, pytała o coś, machnęła ręką zrezygnowana i skinęła. Młoda poleciała od razu do tego biura.

– I patrz, patrz, Basia! Kark ma strasznie opalony, bardziej niż twarz. Ha! – popatrzyłam na tę moją gęś z tryumfem. – Archeolożka! Jak ta Żalowska znad Rudawy, pamiętasz ją? Do profesora świętej pamięci przychodziła czasem na karty. Raz ją nawet odbierałam z lotniska i pamiętam, jak była opalona. Spodnie, buty, opalenizna. Żalowska mówiła mi, że krem z filtrem sto kupuje, ale i on nie daje rady. Mam ją! – powiedziałam i chciałam jej przybić piątkę z radości.

– Weźże się, klucho, ogarnij! Na lotnisku jesteś.

Słowo daję, ta dziewczyna każdą radość umie zdusić w zarodku. Każdziutką. Nie przesadzajmy z tą powściągliwością na urlopie!

Nie zdążyłam strzelić focha, bo akurat z tego całego biura wyszło kilka osób i zaczęło się z tą babką witać, kłaniać się jej i w ogóle nadymać strasznie. Tak się zwykle ludzie zachowują, jak są w towarzystwie kogoś, kto jest albo ważny, albo znany, albo ma pieniądze. Wszyscy koło tej kobitki tańczyli. Na tę młodszą nikt nie zwracał uwagi, tylko jej co chwila coś dokładali do niesienia. To bagaż, to jakieś spore pudło, to celnik podawał jej papiery. On też się kłaniał i witał z tą kobitką. W końcu chyba się wszyscy zmęczyli i wreszcie wyszły obie, odprowadzane jak jakieś celebrytki, bocznym wyjściem.

– Nieźle. – Baśka uśmiechnęła się do mnie. – Pięknieś ją rozpracowała, Olcia! Na pudle było „La Sapienza”. Czyli pudło z czymś dla tutejszego uniwersytetu. – Sięgnęła po swój tobół, który wyjeżdżał pierwszy, i aż stęknęła – Ale weźże się przesuń, bo cię plecakiem przewrócę. Na drodze mi centralnie stoisz. No to teraz poczekamy na twój kufer podróżny.

– Walizkę. – Wyprostowałam się na całą swoją wysokość. Walizkę!

Przeklinałam ten mój kufer podróżny, bo może faktycznie i za duże to było, szczególnie że musiałam to draństwo ciągnąć całą drogę z przylotów do autobusu miejskiego, a potem i do metra jeszcze zawlec. Umordowałam się strasznie, no mówię wam. Niby to niedaleko z lotniska na przystanek i z przystanku do metra, ale jak się tak tacha tę walizkę po schodach, to czuć, że swoje waży. Baśki plecak to z kolei wysoki był i ledwie się z nim na plecach w drzwi autobusu zmieściła. Kucać musiała. No OK, przesadzam, ale i tak miałam z niej strasznie dużo radości. Śmiałabym się dłużej, ale mi szybko tchu brakło, bo Baśka się obraziła, a samej ciężko się walizkę wciąga po schodkach. Gdyby nie miła dziewczyna, która z nami z Londynu leciała, to bym sama tego swojego bagażu nie wniosła. Do metra było już lepiej, bo schody działały i tylko pilnowałam, żeby mi się walizka nie przechyliła i nie spadła w dół. Baśka jechała wyżej, w sensie, że za mną, to jej by się nic nie stało, ale niewinni ludzie by mogli ucierpieć, jakby do jakiegoś wypadku doszło, co nie? Ale jak się już z metra wydostałyśmy, to aż odetchnęłam. O Jezusie słodziutki, z takich lochów głębokich, jak ta stacja, to ja już dawno nie wyjeżdżałam!

– Stąd ładnie pachnie – powiedziała Baśka i pociągnęła moją walizkę w kierunku zapachu. Widzicie, jaka jest? Teraz jej się na pomoc zebrało, gęsi jednej!

Poleciałam za nią, bo jeszcze mi zginie i będę musiała ją nielegalnie naszym Noem namierzać. Jak się wyjeżdża tak po cichu i bez zwracania na siebie uwagi jak my, to korzystanie ze środków nie bardzo legalnych zdecydowanie odpada. Tak przynajmniej myślę, bo się na tym nie znam. W sensie, że za bardzo się nie znam. Coś tam przecież wiem, głupia nie jestem.

A Baśka zawsze leci za żarciem. Zawsze! Tyle razy jej mówię, że w naszym wieku to bardziej trzeba uważać z jedzeniem, ale ona nie, ona swoje. Że to „cieszyć się życiem trzeba, a nie wiecznie przepraszać, że się jeszcze oddycha”. Tak mówi. Że niby wyzwolona, feministyczna i nowoczesna taka jest. No, akurat! Przecież wiem, kiedy brzuch wciąga, co nie? Ile razy koło witryny przechodzi, to się nagle pół Baśki robi.

Ale pachniało faktycznie ładnie. Kawą, słodkim i owocami. Aż mnie z głodu zemdliło. Z Londynu, od naszych Napierów kochanych, wyjechałyśmy już, no będzie z pięć godzin temu. Tak cicho się zbierałyśmy, że kanapek Basia nie zdążyła nawet zrobić, a na lotniskach jedzenie nie jest dla normalnych ludzi. Raz mnie po takim przegoniło porządnie, to wiem, co mówię, i teraz wolę uważać.

Poleciałam za nią, ale z godnością, bo bieganie z moją figurą jest problematyczne i mnie może zatchnąć. Poza tym chciałam jej coś powiedzieć, bo ja tu przecież cierpię, a tymczasem ta moja Baśka ściera sobie lukier z brody! O Jezusie słodziutki, cukier mi spadnie zaraz! Kiedy ona zdążyła kupić croissanta, to nie wiem. Ta dziewczyna na serio ma jakieś nadnaturalne moce, które ujawniają się jedynie, gdy chodzi o jedzenie.

– Migdały dodali i prawdziwą wanilię – powiedziała, wgryzając się w drugiego i usiłując nie pochlapać się kremem. – I leciutkie takie, prawie jak w domu robię! – ucieszyła się, jakby mistrzostwa w robieniu croissantów wygrała pod moją nieobecność. No, gęś zupełna!

Odsunęłam ją torebką i podeszłam dla siebie coś wybrać. Mnie to takie z pomarańczami smakują.

– Con aranche? – powiedziałam, pokazując na coś, co mi się podobało i co mi wyglądało, jakby było specjalnie dla mnie wystawione. Troszku skórki pomarańczowej nawet było na wierzchu.

A tak, podstawowe rzeczy po włosku to umiem. Może nie tak, jak powinnam, ale za to tak, jak potrzebuję. Dogadać się trzeba z ludźmi, nie rodzajnikami się przejmować. Pani doktor mi powiedziała na samym początku, żebym się u niej w domu przejmowała tylko najważniejszymi rzeczami. Na resztę życia nie warto marnować. Miała kobitka rację i wiedziała, co mówi. Czwórkę dzieci na ludzi wyprowadziła. To znaczy… dwójkę raczej? A, nieważne! O to chodzi, że mam się dogadać, nie książki po włosku pisać.

Strasznie milutka dziewczyna za ladą skinęła głową i pokazała mi jeden palec. Nie obraziłam się, pokręciłam głową i przelicytowałam ją. Pokazałam dwa. Mrugnęła do mnie i podała oba ciastka z uśmiechem. Proszę, widać, jaka fajna jestem i jak sobie daję radę? No. Nawet nie wiem, jak to się nazywa, to co teraz jem, ale słodkie to nie randka, nie trzeba z nim być po imieniu, żeby wejść w bliski kontakt. Ciasto było kruche, tłuściutkie, gorzko-słodko-

-pomarańczowe. Życie takie właśnie powinno być.

Koło mnie Baśka przestępowała już z nogi na nogę, jakby stała przed piekarnikiem i nie mogła się doczekać, żeby ciasto z niego wyciągnąć i pana Jerzyka nakarmić.

– I gdzie się tak śpieszysz? – pytam osobę, która ustać minuty w jednym miejscu nie potrafi.

– Albo głupiaś, Olcia, całkiem, albo dworce ci do szczęścia wystarczą. Ja żem świat przyjechała zobaczyć, czego i tobie życzę.

Jak ona mnie potrafi wkurzyć! Taka świętoszkowata umie być, że ludzie, no!

– To idź i zwiedzaj, jak ci tak pilno! Ja nie będę jeść w biegu, bo czkawki dostanę.

Ale może i miała troszku rację. W sensie, że jak urwałyśmy się naszym pracodawcom i pojechałyśmy na urlop, to szkoda na dworcu wystawać, co nie? Urlop, mówię dla tych skrupulatnych i oceniających innych według siebie, był od dawna zaplanowany, ale dla naszych pracodawców i tak może się wydawać nieco zaskakujący. Tak. Bo same i bez opieki pojechałyśmy. Bez przewodników. Bez ich dbania o nasze bezpieczeństwo. Ale sześćdziesiątka to nowa czterdziestka, tak u fryzjera czytałam i tego się trzymam, bo mi to pasuje. Zresztą jaka sześćdziesiątka? Ludzie, no! Do sześćdziesiątki to nam coś tam brakuje, to trzeba jasno powiedzieć.

Do Rzymu przyjechałyśmy pozwiedzać. Raz się nie spieszyć, nie martwić, nie musieć wszystkich pilnować i ustawiać ich do pionu, tylko sobą się zająć. Kulturalnie. Naszą znajomą, Frankę Dołhoruki, odwiedzić przy okazji pobytu. Muzeum jedno zaliczyć, jakiś sklep albo ze trzy, może i nawet zabytki pooglądać, bo tu są na każdym kroku i spinać się specjalnie nie trzeba, ludziom się poprzyglądać, a z niektórymi to może i wejść w bliższy kontakt. No, takie zwyczajne, normalne rzeczy robić. Dwa miesiące temu w tym Rzymie nieco czasu spędziłyśmy, ale wtedy głowy do zwiedzania nie było, trzeba było pilnować naszych, żeby im się wszystko nie rozlazło i żeby ich do domu dostarczyć w komplecie.

– Mam cię zostawić? – obejrzała się przez ramię i poczekała na mnie, ale minę robiła, jakby się poświęcała.

No akurat! Zostawić! Za to gęsi nie powiem, że jej się fryzura zmierzwiła. I nie będę na jej zaczepki odpowiadać. Trzymać się jej muszę, bo Baśka za naszą nawigację odpowiada. Ona się bardziej w przestrzeni ogarnia. Ja to się gubię szybko, zwykle jak tylko za bramę domu wyjdę. Muszę kilka razy trasę przejść, żeby ją dobrze zapamiętać. Tak sama z siebie to raczej nigdzie nie trafię, chyba że przypadkiem.

– Olka, chodźże, babo, wreszcie! – Baśka pociągnęła mnie bez ceremonii za sobą. Popatrzyła w komórkę, odwróciła się i pokazała wyjście. – Tędy idziemy.

– A daleko to?

Nie żebym chodzić nie lubiła. Ale ciepło jest jak na styczeń. Co mam się czuć nieświeżo, jak nie muszę?

– Mogłaś wziąć plecak. I mniej ciuchów – powiedziała, poprawiając swój.

– Nie mogłam – odpowiedziałam i szarpnęłam walizkę, żeby się ruszyć raczyła.

Ale chyba ją zauroczyło albo co, bo ani drgnęła. Pochyliłam się, na tyle, na ile godność mi pozwoliła, przyjrzałam się problemowi i spróbowałam wyciągnąć diabelskie kółeczko. W tej małej kałuży, koło której przystanęłam na sekundę, jakaś szczelina między płytkami musiała być i tam mi dziadostwo utknęło. Nic. Nie pójdzie. To zastosowałam mój sprawdzony sposób, w sensie, że przyłożyłam nieco więcej siły. Dalej stoi! Ludzie, no, co z nią jest nie tak?!

Jakiś gość, nawet niezły z wyglądu, wyciągnął po nią rękę, ale walnęłam go torebką. Ledwie przyjechałam, już mnie chcą okraść! Niewiarygodne zupełnie, co się z tym światem porobiło. Za moich czasów to się takim miłym paniom jak ja pomagało!

– Olka! – Baśka miała wyraz zgrozy na zaczerwienionej twarzy i zaczęła chłopa po francusku przepraszać.

Zapomniała, gęś, że jesteśmy we Włoszech, no tak, a ze mnie się śmieje, że ja jestem nerwowa! Myśli mi wyhamowały, dopiero jak usłyszałam magiczne włoskie vi aiutero, czyli niby nasze „pomogę pani”, i zrobiło mi się gorąco. Jezusie słodziutki, ale gafę palnęłam!

Człowiek jednak nie wydawał się obrażony. Widocznie w tym Rzymie mądrzejsi faceci rosną niż u nas, mniej skłonni do fochów. Uśmiechnął się do mnie radośnie, a oczy miał strasznie zielone i piękny był jak nasze chłopaki. Taki nie za duży, nie za mały, w sam raz zbudowany. Jak tylko za rączkę walizkę złapał, to od razu ruszyła. Widać mnie technika szarpania zawiodła. Podziękowałam mu od razu pięknie, to znaczy głową mu kiwnęłam. W takim stresie to nawet polskiego zapominam, co dopiero włoskiego.

– Chciałaś dygnąć?! – śmiała się ze mnie Baśka, która prowadziła mnie w kierunku wyjścia, jakbym była przedszkolakiem, który się urwał pani na wycieczce do miasta. – Dygnąć!

– Przynajmniej nie do mnie mrugnął! To ty takie podejrzane typy przyciągasz! W ogóle to kto mruga do dziewczyn w tych czasach?

– Ktoś starszy. Niedzisiejszy – powiedziała i odwróciła się. Szkoda, że nie widziała, jak się popukałam po głowie.

– Co ty opowiadasz, Baśka? Wyglądał maks na czterdziestkę. Czyli młot jakiś niewychowany – dodałam zgodnie ze swoimi przekonaniami, ale niespecjalnie się jeszcze zaangażowałam w kłótnię, bo już przyglądałam się witrynom. – Patrz, Basia, jak u nas, same chińskie sklepy!

Przy jednym się zatrzymałam, bo mi się buty na wystawie spodobały, ale nie, skądże! Samozwańcza przewodniczka zatrzymała mnie i pokazała mi kościół.

– Tam się patrz! Na zabytki! Santa Maria Maggiore – powiedziała z taką dumą, że pewna byłam, że się tego uczyła pół dnia.

– Niczego sobie – powiedziałam, ale skupiłam się na walizce i sklepach, nie na zabytkach. W Rzymie kościół jest na każdym rogu. Jak się będę przed każdym zatrzymywać, to nigdzie nie dojdę, a już bym sobie odpoczęła. Zresztą to Baśka jest kościółkowa. Ja chadzam bardziej ze społecznego musu, no i z nią, dla towarzystwa, a i tak jak już idę, to ich nie słucham, tylko ludzi sobie oglądam i ze znajomymi gadam. Swój rozum mam.

– Teraz będzie najgorzej, ale najważniejsze, żeśmy już blisko rzuciła Baśka.

Podniosłam głowę, bo nie załapałam, o co jej chodzi. O zmęczenie? No, przyznać wypada, że ciągnięcie bagażu mnie wykończyło. Szłyśmy zresztą i szłyśmy. W sensie – to akurat moja wina. Nie chciałam jechać autobusem i wolałam unikać taksówek.

Jeszcze by nas ktoś poznał i cała ta nasza ucieczka i urlop wzięłyby w łeb! Tak sobie przynajmniej o taksówkach mówiłam. Co mnie podkusiło psioczyć na autobusy, tego nie wiem.

– O Jezusie słodziutki, a co, pod górę mamy? – rozejrzałam się porządnie i nie wiedziałam zupełnie, o co jej chodzi. Płasko było, chodnik szeroki, jasno jeszcze, ludzi sporo, bo do rzeki docho… A! Rzeka! Tybr!

Kiwnęłam jej głową, że rozumiem. W Tybrze mieszka pan Luca, on to jest nasza bardzo bliska rodzina. Lubi ogórkową, łazanki z soczewicą i specjalnie dla niego trzymam rybki w akwarium, żeby miał chłop inteligentne towarzystwo. Jest Wodnikiem. W sensie, że nie znak zodiaku, tylko taki rodzaj człowieka. Nie wiem, jak to lepiej wytłumaczyć. Jak kto ma rozum, to pojmie, jak nie – trudno. Tacy też na świecie być muszą. Pan Luca to lepiej, żeby nie wiedział, że jesteśmy w Rzymie, bo zaraz wszystko reszcie wypaple i w sekundę dostaniemy ochronę, przewodników, pieniądze, limuzynę z kierowcą, hotel z pięcioma gwiazdkami i nie wiadomo co jeszcze. A my chcemy jak ludzie. Po to przecież Ryana wzięłyśmy, żeby jak normalne turystki dolecieć.

Wykombinowałyśmy z Baśką, że nasz Wodnik nie ma super węchu Zmiennych, więc nas nie wywącha. Nie jesteśmy wiedźmy, choć niektóre potworne stworzenia tak twierdzą, ale one to się nie znają. No więc nie jesteśmy Magiczne, więc magią nie wioniemy. Teraz to raczej świeżym zmęczeniem, ale to z bliska dopiero czuć, zresztą wieje od rzeki. Wampiry są młode i piękne, nie łapiemy się na to z Baśką, bo nas natura w innych rolach obsadziła. Jak należymy do jakiegoś Panteonu, to do takiego zapracowanego, a takiego to jeszcze nie widziałam, a chciałabym bardzo, nim umrę. Czyli jak nie będziemy o panu Luce mocno myśleć ani go przywoływać, to powinno być OK i powinnyśmy na drugą stronę rzeki przejść bez kłopotu i bez zwracania na siebie jego uwagi. Tak nam przynajmniej z naszej wiedzy i ze znajomości ich świata wychodziło.

Jak to wymyślałyśmy, to się wszystko kleiło i logiczne nawet było, ale najgorsze to było nie myśleć o panu Luce, kiedy się już o nim pomyślało i kiedy się wiedziało, że się nie powinno. Ale na szczęście Baśka to mnie zna lata całe i wie, że niektóre rzeczy są dla mnie trudne. Wie nawet, co jest dla mnie zupełnie nie do przejścia. Możemy się nie zgadzać, ale zawsze stoimy przy sobie. To trzeba jasno powiedzieć.

– Olcia, pomyśl sobie, co powiesz Andrei, jak wrócisz i zobaczysz, jaki bałagan znowu zostawiła w pralni i jak uprała swoje eleganckie rzeczy.

Basia podsunęła mi użyteczny obraz proszku stojącego na półce ze zmiękczaczami, całkowicie zużytego płynu do ubrań sportowych zostawionego na pralce i niewyrzuconego do kosza na plastiki, swetra z agory upranego w dziewięćdziesięciu stopniach i białych skarpetek, które po praniu z kolorami stały się zielonkawe, a ja zacisnęłam szczęki i poszłam przed siebie, jakbym chciała dopaść Andreę i dopilnować jej kształcenia ustawicznego. Jak zrobi tak, jak ostatnio, to będę na pralce siedzieć i pilnować, żeby sama, i to przy mnie, sprzątała. O! I dogadywać jej będę. Taki mam plan.

– Zwolnij! – Baśka wrzasnęła na całe gardło, bo ani się obejrzałam, a byłam ho ho, za mostem i szłam szybko, tylko nie wiadomo gdzie. – Aleś się nakręciła! – Poprawiła plecak. – Zwolnij teraz, poszukamy naszego hotelu.

Książkę Kość niezgody kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Kość niezgody
Monika Lech 0
Okładka książki - Kość niezgody

Kiedy jedziesz na wakacje, a tam trup! Ola i Baśka wyjeżdżają na wakacje do Rzymu. Tam niespodziewanie jedna z nich staje się świadkiem morderstwa. Policja...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Smolarz
Przemysław Piotrowski
Smolarz
Wszyscy zakochani nocą
Mieko Kawakami
Wszyscy zakochani nocą
Babcie na ratunek
Małgosia Librowska
Babcie na ratunek
Zaniedbany ogród
Laurencja Wons
Zaniedbany ogród
Kyle
T.M. Piro
Kyle
Raj utracony
John Milton
Raj utracony
Krok do szczęścia
Anna Ficner-Ogonowska
Krok do szczęścia
Pokaż wszystkie recenzje