Dla bohaterów cyklu „Lwowska odyseja” wojna okazuje się sprawdzianem z człowieczeństwa. Magdalena Kawka w znakomity sposób opowiada o trudnych ludzkich relacjach w jeszcze trudniejszych czasach.
Po świetnie przyjętych powieściach Pora westchnień, pora burz oraz Powrót z piekła, nadszedł czas na kolejną część z cyklu Lwowska Odyseja. Jak potoczyło się życie Gustawa, Marianny, Lilki, Jakuba oraz małego Michasia? Odpowiedź na to pytanie czytelnicy odnajdą w najnowszym tomie, Nowy początek, który swoją premierę mieć będzie już zimą tego roku!
Wraz z Wydawnictwem Prószyński i S-ka zachęcamy Was do lektury przedpremierowego fragmentu Nowego początku:
Wrzesień 1944
Nigdy w życiu nic go tak nie bolało. Ból promieniował, rozchodził się wzdłuż kręgosłupa i atakował całe ciało. Brakowało mu tchu; usta łapały gwałtownie powietrze, bo zdrętwiałe mięśnie żeber dusiły płuca.
– Ukraiński Chrystus – zaśmiał się jeden z oprawców, błyskając złotą jedynką.
Rzeczywiście, dusił się jak pewien Żyd ukrzyżowany na Golgocie. To bezsensowne porównanie przyszło mu do głowy, zanim zemdlał.
Ocucił go kubek zimnej wody wylanej na twarz. Zbawienny haust chłodu i nadziei, którą daje wilgoć, ale ta była płonna i zwodnicza, bo ból natychmiast wrócił.
Wisiał nagi na drzwiach. Ręce skrępowano mu w nadgarstkach i przywiązano długim sznurem do klamki. Zwisał na wygiętych do tyłu ramionach po drugiej stronie drzwi. Nogi związano mu w kostkach. Po minucie, kiedy ciężar własnego ciała zadawał katusze jak najgorszy wróg, zaciął usta, wodząc wzrokiem mordercy po katach. Ci siedzieli, paląc papierosy i na pozór wcale się nim nie interesując. Jeden grzebał nożem w uchu, a następnie wycierał go o obicie fotela.
– Nu, dawaj, naczniom znaczała, w jakiej sotni ty był? Kto był twój komandir? Tak prawda w tom… – mężczyzna w bryczesach wpuszczonych w oficerki podrapał się po policzku i zmarszczył brwi – że u ciebie niet komandira, Onyszkewycz. A może ja dołżen ispołzowat pseudonim? Kak ty wolisz? Biłyj? Olech? A może Orest? Prawda, tak cię wołali na Łąckiego. Tak więc niech będzie Orest.
– Mówiłem już… nazywam się Bonder…
– Bonder, powiadasz – pokiwał głową ten w oficerkach. – Niech będzie i Bonder.
– My ci wierzymy, ale ponimajesz, nam nużno sprawdzić… – odezwał się drugi z oprawców, kołysząc się na krześle. – Bić cię nie będziemy jak te duraki z UB, powisisz, zmądrzejesz…
Po pięciu minutach zaczął wyć i się szarpać. Barki zdawały się pękać od wrzynających się w mięśnie drzwi, stawy trzaskały pod naporem ciała. Walka o każdy oddech stawała się coraz bardziej rozpaczliwa. Drzwi były mocne, dębowe, osadzone na trzech stalowych zawiasach, prawdziwe cacko stolarstwa zamontowane w salonie ziemiańskiego dworku.
– Spokojna! Podumaj ob etom, połamiesz sobie barki, zostaniesz kaleką, zaczem tiebia eto nużno? Nazywasz się Onyszkewycz, Myrosław Onyszkewycz, ty pułkownik, komandir UPA.
Zacisnął zęby, żeby nie krzyczeć.
– Nie gowari, nie gowari, my eto znajem…
Łzy potoczyły się po poranionych policzkach. Był jak dziecko, słabe, skatowane dziecko. Wściekły na nich, na siebie, i bezsilny; mężczyzna odarty z godności, o krok od załamania.
Otworzył spierzchnięte usta tyle razy obite w poprzednich przesłuchaniach, chciał wykrzyczeć im wszystko, gotowy się przyznać, że jest na usługach samego diabła, byle go zdjęli z tych przeklętych drzwi.
W korytarzu dały się słyszeć jakieś kroki. Zaskrzypiały deski.
– Baczność!
Przesłuchujący go mężczyzna w oficerkach zerwał się z krzesła, prężąc jak struna. Pozostali gwardziści poszli w jego ślady. Szarża zawsze wprawiała Moskali w amok posłuszeństwa i poddaństwa; nieważne: carskich, białych czy czerwonych,
– Towariszcz pułkownik! – usłyszał jeszcze, zanim ponownie zemdlał. Ostatnim obrazem jaki zapamiętał, była przypatrująca mu się z dołu twarz w niebieskiej czapce z czerwonym otokiem oficera NKWD.
Pachniało mokrą ściółką. Od wielu dni nie spadła ani kropla deszczu i ta dzisiejsza ulewa była błogosławieństwem dla lasu. Pozbawione życia, zakurzone i spragnione rośliny czekały na wodę ponad trzy miesiące. Niektóre nie przetrwały; między drzewami widniały placki wyschniętych, zrudziałych paproci i zwieszonych smętnie malinowych pędów. Jedynie dywan z borówek i mchu miał się dobrze i wciąż cieszył oko nieco przykurzoną zielenią. Deszcz szeleścił w gałęziach, przedzierał się przez wysokie korony buków, brzóz i rozłożystych dębów, bombardując liście, a potem spadał ciężkimi kroplami na spragnioną ściółkę. Bębnił o brezent ciężarówki stojącej na leśnym dukcie, rozpryskując się na miliony kropel. Przez pierwszych kilka minut, wzniecając kurz, odbijały się pojedynczo od piasku, który nie był jeszcze gotowy na ich przyjęcie. Dopiero po chwili, zgromadziwszy się, popłynęły rwącymi potokami w koleinach, zamieniając piasek w błoto.
Pierwszy raz w życiu nie widział deszczu, tylko go wąchał. Po zapachu mokrych drzew rozpoznał, że las jest liściasty, pozbawiony charakterystycznej woni żywicy. Jeszcze w ciężarówce zdawało mu się, że zmierzają w stronę Brzuchowic, jednak tamtejsze lasy pełne były świerków i sosen. W końcu jaka to różnica, pomyślał. Las to las, każdy w jednakowym stopniu nadaje się na mogiłę.
Ojca pochował w czterdziestym trzecim, jesienią. Przewrotny Bóg uchronił staruszka od wątpliwego honoru wojennej śmierci, za to zesłał na niego zwykłą grypę, która nie odróżniała wojny od pokoju, a na którą tyle lat leczył pacjentów, uspokajając ich, że to nie hiszpanka, i że od tej się nie umiera.
Postawił mu brzozowy krzyż, sam go wystrugał. Ojcu by się spodobał; stary zawsze lubił brzozy, mówił, że emanują dobrą energią.
Podniósł głowę, pozwalając deszczowi spływać po twarzy. Zasłaniająca oczy szmata w ciągu paru minut zrobiła się mokra, co przyjął z ulgą. Spuchnięte, podbite oczy wreszcie przestały pulsować nieznośnym żarem i złapały trochę wytchnienia. Chłodna woda koiła rozpalone barki i ramiona, uśmierzając ból i pozwalając wziąć głębszy oddech bez obawy, że połamane żebra przebiją płuca. Nawet zmaltretowany kręgosłup jakby się uspokoił i nie promieniował bólem w każdy najmniejszy skrawek ciała.
Odkąd razem z innymi wypchnęli go z ciężarówki, stał w szeregu ze związanymi z tyłu rękami. Minęło już kilka długich chwil, a za plecami wciąż słychać było jakąś krzątaninę, wykrzykiwane po rosyjsku rozkazy, przekleństwa. W napięciu nasłuchiwał, czy nie usłyszy szczęku broni. Zdawał sobie sprawę, że to w końcu nadejdzie, był gotowy, a jednocześnie chwytał się jakiejś rozpaczliwej, bezzasadnej nadziei. Zawsze do bólu logiczny, twardo stąpający po ziemi, teraz desperacko zapragnął uwierzyć w Boga. Wołał go bezgłośnie, jednak Bóg jeśli nawet istniał, milczał.
Ciało miał napięte, serce boleśnie tłukło się o żebra, ale nawet nie próbował go uspokoić. Czuł krążącą we krwi adrenalinę, przez głowę przebiegła mu myśl, że skoro i tak ma zginąć, nie powinien być jak cielę posłusznie idące na rzeź. „Uciekaj! Zrób coś! Walcz!” – przeraźliwie krzyczał w głowie jakiś głos. Przypominał zapalczywy głos jego żony. Przed oczami stanęła mu jasna postać; widział ten ciepły uśmiech i świetliste oczy, które ciemniały, gdy działo się coś złego.
Żal ścisnął mu serce; tak krótko mógł się nią cieszyć, tylu rzeczy nie zdążył jej powiedzieć, nie zaopiekował się nią, jak na to zasługiwała. Zawsze, kiedy na nią patrzył, miał ochotę włożyć ją do kieszeni. Żeby schować przed światem, ochronić przed wojną; żeby zawsze być blisko, kiedy będzie go potrzebowała. Byli małżeństwem dopiero od kilku krótkich miesięcy, a on i tak większość tego czasu spędził w lesie.
Nie posiadał się ze szczęścia, kiedy zgodziła się zostać jego żoną. Wprost nie mógł uwierzyć, że ta sama, delikatna, nieśmiała dziewczyna, która przed wojną bała się jego chmurności, jego stylu życia i przyjaciół, a którą on sam miał za naiwną gęś, choć już wtedy nie mógł się pozbyć myśli o niej, wreszcie jest jego. Nie pasowała do kobiet, jakimi się wtedy otaczał: pewnych siebie, bogatych i zepsutych, najczęściej mężatek, które wykorzystywał w równym stopniu jak one jego. Dziś kochał ją jak nikogo na świecie i nie mógł znieść myśli, że będzie przez niego płakać.
Nagle ruch za plecami ustał. Umilkły pokrzykiwania i komendy. Zerwał się wiatr, wzmagając szelest liści i wściekle łopocząc brezentem ciężarówki. Przez las przetoczyły się głuche pomruki, od zachodu nadciągała burza. W narastających odgłosach ulewy rozległ się szczekliwy zgrzyt broni.
Mężczyzna stojący po jego prawej stronie odruchowo chwycił go za rękę.
Drugi tom z cyklu Lwowska Odyseja kupić można w popularnych księgarniach internetowych: