Siła nie musi oznaczać przemocy.
Stefania z rodziną zamieszkuje małą wieś przy wschodniej granicy, niedaleko Baranowicz zwanych Wschodnią Warszawą. Jej najbliższymi sąsiadami są Białorusini oraz Żydzi. Choć bohaterowie są świadomi nadchodzącej wojny, to nie wiedzą, czego się spodziewać. Pierwszy września przeraża wszystkich, ale jakoś potrafią oswoić strach. Dopiero wejście Armii Czerwonej do Polski sprawia, że zupełnie tracą orientację i poczucie tożsamości narodowej. W tak trudnym momencie umiera mąż Stefanii i kobieta zostaje sama z siedemnastoletnią Janką i małym Julkiem. Musi wykazać się wielką siłą, by przeżyć. Pomaga jej zaprzyjaźniona żydowska rodzina Szlechterów, doskonałych krawców, których córka Hanka jest najlepszą przyjaciółką Janki.
Do przeczytania książki Cienie zostaną za nami, otwierającej Sagę kresową zaprasza Wydawnictwo Replika. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Cienie zostaną za nami. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Rozdział II
Z pamiętnika Stefanii
Kolejne lato się kończy. Nie lubię upału na Polesiu, jest wtedy duszno i mam wrażenie, że czuję zapach bagien, a nie zielonych łąk. Czasem tęsknię do Krakowa, kiedy lato na Skałkach mieniło się kolorami, a woda odbijała lazur nieba. Ależ tam pachniało! Kiedy przyjechaliśmy tu pierwszy raz w dwudziestym roku, widziałam tylko piachy i piachy, kawałek lasu i dalej bagno, znowu piach. Czemu taką decyzję podjęłam, że tu zostanę, sama nie wiem. Może ze strachu przed samotnością, a może z wygody, że nie będę musiała o wszystko zabiegać sama? Dzieciom mówię, że miłość mnie tu przyprowadziła. Pamiętam, że jak wysiedliśmy z pociągu z małym Władziem.
Pierwszy raz zobaczyłam dworzec poleski. Zaskoczył mnie swoją urodą, robił wrażenie. Miasto było już nieco mniej reprezentacyjne, im dalej, tym więcej drewnianych budynków i kurzu na ulicach. Ciotka w listach pisała, że wszystko, co potrzebne, jest na miejscu, miasto tętni życiem, ale na początku wydawało mi się to całkiem niemożliwe. Stacja Baranowicze – duży napis widziałam z daleka, Władzio prosił, żeby mu głośno przeczytać.
– Baranowicze, Władziu, jesteśmy na Polesiu.
– A gdzie tu barany, mamo? – dopytywał zaciekawiony.
Tłumaczyłam mu, że to tylko nazwa taka. Baranowicze to bardzo duża stacja i w różne strony pociągi jeżdżą po całej Europie, można stąd do Krakowa wrócić albo do Rosji jechać. Wszędzie kolej zawiezie. Władzio słuchał jednym uchem i marudził, że pić chce, że głodny… A mnie się chciało płakać, po co właściwie aż tu przyjechałam? Tłukłam się z Krakowa z małym dzieckiem, a mogłam zaprosić ciotkę do siebie. Pisała w listach, że potrzebuje pomocy, więc się spakowałam i pojechałam w odwiedziny do niej na wieś.
Dopiero potem pomyślałam, że może u mnie byłoby jej lepiej. Może los tak zadecydował za mnie, bo wiedział, że mnie samej ciężko przychodzą decyzje.
Na dworzec przyjechał jakiś Ludwik, sąsiad ciotki. Wdowę z dzieckiem miał odebrać, więc szukał starszej pani. Wdowa z synem z Krakowa przyjedzie, tyle wiedział. Rozglądał się nerwowo po peronie i nie wiedział, kogo szuka. Ciotka nie uprzedziła, że jestem młodą wdową.
Powiedziałam głośno, żeby mnie usłyszał:
– Chodź, syneczku, ciocia Mieczysława pewnie gdzieś tu czeka.
Wtedy się odważył i zapytał zawstydzony:
– Dzień dobry, pani wdowa? Podwiozę panią, ciotka Mieczysława prosiła. Ludwik jestem, sąsiad.
Zaczęłam się śmiać z tej pani wdowy, a zaraz za mną Władzio, chociaż nie wiedział, co tak mnie rozbawiło, bo nie rozumiał, co znaczy wdowa.
– Synku, wdowa, to znaczy, że nie mam męża, sam wiesz, że twój tata nie żyje. Stefania Senkowska. – Przedstawiłam się mężczyźnie.
Ludwik opowiadał o sobie z charakterystycznym białoruskim zaśpiewem. Powiedział, że jest tutejszy, Białorusin z mieszanej rodziny. Matka Polka, a ojciec Białorusin, całe życie tu mieszka i kocha to miejsce. Czasem z matką chodzą do kościoła w Baranowiczach, a czasem do cerkwi, i nikogo to nie dziwi, bo tu wszyscy żyją w zgodzie. Prawie zawsze, jak zaznaczył. Jego brat, Bolek, na kolei pracuje, „ale dzisiaj nie było go w pracy, więc pani wdowa nie mogła go poznać, ale pewnie jeszcze pozna”.
Uśmiechnęłam się zdziwiona, że tak chętnie mówi o swojej rodzinie, ja niestety nie miałam wiele do powiedzenia, bo rodziny niewiele mi zostało. Dopytywałam o ciotkę, jak się czuje i czy na nas czeka.
– Czeka, czeka, dobrze u niej wszystko. Ja niedaleko mieszkam i czasem pani Mieczysławie pomagam. Konie mamy, to i jeździmy do pociągu, jak kto przyjedzie w gości. Ale do pani Mieczysławy to nikt nie zajrzy. A pani bliska rodzina?
– Bliska – odpowiedziałam krótko.
Ciotka Mieczysława to właściwie najbliższa mi osoba, siostra mamy. Rodzice zmarli rok po roku, ojciec nawet nie doczekał mojego ślubu. Za mąż mnie szybko wydali, żebym sama nie była. I prawda, nie byłam. Zostałam z małym Władziem. Moja mama chciała, żebym miała choć trochę niezależności i coś umiała. Wysyłała mnie do szkół i bardzo do nauki zachęcała. Umiałam pisać i mówić po niemiecku, pięknie kaligrafowałam i zdobyłam jeszcze parę niepraktycznych umiejętności, które w codziennym życiu okazywały się zbędne. Posiadłam trochę wiedzy, świata widziałam niewiele, a tu już „za mąż Stefcia idź” radzili mi, bo czasy niepewne. I w tym pośpiechu znaleźli mi męża wśród dalekich kuzynów. Nawet o zdanie nikt mnie nie spytał. Wszystko dla mojego dobra.
Szybko, szybko i już byłam mężatką. A potem na świat przyszedł Władzio, a mąż ze świata odszedł. I tyle zostało z troski mamy o moje życie; nie tylko o siebie, ale i o dziecko musiałam się martwić.
A te nauki, co ich trochę zdążyłam poznać, okazały się do niczego nieprzydatne. Może ta kaligrafia komuś się przydawała, ale nie mnie. Żałowałam, że nie skończyłam jakiejś szkoły gospodarstwa domowego, więcej by mi to pomogło niż piękne pisanie. Teraz myślę, że ciotka tak wszystko zaplanowała i ściągnęła mnie do siebie, żebym nie była sama w wielkim mieście, bo tam kobiecie niełatwo i ona doskonale o tym wiedziała. Co mogłabym robić ja – wdowa? W sklepie materiał mierzyć albo czekoladę jaśnie państwu podawać w porcelanowych filiżankach? Z miesiąca na miesiąc grosiki odkładać i ciągle się martwić, jak za to przeżyć, utrzymać siebie i dziecko? A tak miałam dom, Władzio babcię przyszywaną, a ciotka towarzystwo i opiekę.
Przyjechałam na Polesie i codziennie myślałam, że to tylko na trochę, na chwilę, Władzia odchowam i do Krakowa wracamy. Z każdym tygodniem myślałam, że aby do wiosny, do lata, do jesieni, zimę przeczekam i wracam. A potem to czekanie mi minęło i poczułam się u siebie, tu był mój dom, mój sad i moje miejsce.
Gdy wóz stanął przed chałupą ciotki, to już mi serce kołatało z nerwów. Byłam tu pierwszy raz i widziałam tylko głuchą wieś, w której niczego właściwie nie było. Kurz unosił się na drodze, ujadające Burki biegły za wozem, a wyboje były takie, że aż mi głowa podskakiwała.
Ciotka była słaba, ale drzwi szeroko otwarła i od progu wołała:
– Stefcia, dziecko, chodźcie! Żur mam i ziemniaki, a dla Władzia świeży miód i bułeczki. Najlepsze, sąsiadka piekła. Jest tak ciepło, że chlebownika nie chciałam rozpalać, bo byśmy się podusiły w tym gorącu. Jak my się dawno nie widziałyśmy! W Krakowie ostatni raz… A u mnie to nigdy nie byłaś. Chłopaczek twój śliczny jak malowany.
Nie czekając na odpowiedz, ciotka przytuliła mnie z całych sił do siebie, że prawie tchu mi zabrakło. Od razu zachciało mi się płakać.
– Dzieciaku mój, jakaś ty do matki podobna.
A potem Władzia uścisnęła, aż zaczął się wyrywać, bo pierwszy raz ją widział.
– Chodźcie, chodźcie, pokój już gotowy. Odpocząć możecie.
A potem wszystko wam pokażę.
– My tylko na trochę, ciociu. Zobaczyć cię chciałam, powietrzem wiejskim odetchnąć i do Krakowa wracamy.
– Dobrze, ale to dziś po południu pojedziecie? Czy może jeszcze tej zupy trochę zjesz?
Uśmiechnęłam się do ciotki.
– Zupę chętnie. I trochę z tobą zostaniemy. Tak od razu nie uciekamy. Mamy z Władziem wakacje na wsi i chętnie skorzystamy. Niech dziecko zobaczy, jak ta wieś wygląda, bo prawie nie zna. Kury chyba nigdy nie widział, krowy się boi, ale kocha psy.
– A to zaraz zawołamy, mam tu psa, zaprzyjaźnią się. Duniek jest spokojny i lubi dzieci. Duniu, chodź tu, przedstawimy cię.
Przybiegł spory brązowy psiak, puchaty i grubiutki, kręcił się koło nas, merdał długim ogonem, Władzia popchnął nosem, domagając się pieszczot. Od razu wiedziałam, że się polubią. Ciotka była wesoła i rozgadana, wcale nie wyglądała na chorą.
Chciała od razu pokazać nam wszystko: gdzie kury jajka chowają, gdzie są w sadzie najlepsze jabłonie, jak krowę wydoić i gdzie na spacer lepiej nie chodzić, bo bagno. Czułam się tak zmęczona, zarówno podróżą jak i nowym miejscem, że już tylko myślałam o spaniu. A spałam na wsi jak nigdzie indziej, wieczorami ledwie bajkę opowiedziałam Władziowi, już oczy mi się kleiły. W Krakowie ciągle miałam z tym problem, piłam zioła, syropy na sen i nic. Ciepłe mleko i masowanie skroni też nie pomagały. Nieraz pół nocy siedziałam przy stole z książką albo pamiętnikiem, bo nie chciałam się kręcić po domu, żeby synka nie budzić. Sen nie przychodził, za to poranek przynosił zmęczenie i ból głowy. Tu nie nękały mnie złe sny, spałam tak jak Władzio, do późna i spokojnie.
Wieczorami siadałyśmy koło domu i słuchałyśmy wsi, jak mówiła ciotka. Słychać było żaby, świerszcze, szczekanie psów… To tu pierwszy raz widzieliśmy świetliki.
Dużo rozmawiałyśmy i miałam wrażenie że zawsze kończymy tym samym tematem – co sądzę o Ludwiku. Właściwie był mi obojętny, co mogłam sądzić o kimś, kto raz nam pomógł, przecież
wcale go nie znałam.
– Ciociu, miły chłopak, trochę mówił o sobie i dużo się uśmiechał. Dowiózł nas bezpiecznie i nawet bardzo nie trzęsło. Uprzejmy był.
– Czasem lepiej się uśmiechać, niż głupoty pleść albo mielić ciągle jęzorem bez potrzeby. To miły chłopak z mieszanej rodziny. Często z jego matką tkamy razem, makatki robimy, ozdobne derki i kilimki. A i na drutach potrafimy i szydełkiem, chcesz, to cię nauczę. Dziwna trochę ta Filomena, ziołami leczy i złych ludzi rozpoznaje od razu .Czasem, jak któryś chłopak dziewczynę z innej wsi pozna, to matka od razu wypytuje, co Filomena sądzi, czy z tej mąki będzie chleb. Zna się ona na ludziach.
Nie chciałam rozmawiać o wiejskich gusłach, więc szybko zmieniłam temat.
– A tych makatek to się u was nie kupi gotowych na targu? W Krakowie górale takie sprzedają.
– Można, ale skoro umiemy, to same sobie robimy, zimą mamy więcej czasu. Kiedyś ci pokażę, jakie to miłe zajęcie: ręce mogą pracować, głowa nie myśli o troskach, a język może gadać. Siadamy sobie razem, tkamy, czasem wino owocowe z gąsiorka nalejemy, żeby rozmowa lepiej szła. Czasem aż nam nitki się plączą, jak winko szczególnie smaczne. Lubię to nasze tkanie. Albo bierzemy druty w rękę i robimy, co tam potrzebne: swetry, sweterki, czapki. Umiesz?
– Nigdy nie próbowałam, więc pewnie nie. Ale haftować umiem, w szkole się uczyłam. Nie przydało mi się jeszcze, czasu nie było nawet spróbować.
– Wszystko ci pokażę, jak tylko będzie okazja.
– No nie wiem, czy zdążymy. A we wsi kto mieszka? Białorusini?
– My tu jak w bigosie się mieszamy i nabieramy wzajemnych zwyczajów. Na końcu wsi są Żydzi. Synagogi mają w Baranowiczach, swoje sklepy i banki. Nawet swoją gazetę. Trzymają się razem i wspierają, pewnie dlatego ich nie lubią. Jest też trochę
Ruskich, ci do cerkwi jeżdżą. Polaków tu najmniej, ale też mamy swoje kościoły. Jak się żenią między sobą, to już nie wiadomo, kto jest kto i jakim językiem mówi. Jak pop chory, to do księdza chodzimy, jak księdzu nie po drodze to i pop przyjedzie. Bogu wszystko jedno chyba? A ludzie we wsi dobrzy, uczciwi, chętnie pomogą. Inaczej niż w mieście.
– A z miasta coś jeszcze ciocia pamięta? Tyle lat już tu ciocia mieszka.
– Pamiętam, pamiętam, jakeśmy młode z twoją mamą były. I Kraków, i uliczki, rynek, zamek. Chyba i dzisiaj bym się tam nie zgubiła. Ale też biedę pamiętam, bezrobocie, krakowskie smutki i kłopoty. Miodu to tam aż takiego nie było. Wszędzie trzeba ciężko pracować, przeganiać kłopoty i radości szukać, inaczej się nie da. Majątków wielkich nie mieliśmy, to i trosk więcej. Chyba, bo kto tam wie, jak żyją pany? Może i u nich kłopotów tyle samo, co i u biedaka? Zastawiają majątki, żeby mieć na chleb, wyprzedają się i robią, co mogą, żeby żyć. A potrzeby mają duże, bo jak ktoś tylko biały chleb jadł, to razowca nie ruszy. To może im jeszcze ciężej? Zwykłe ludzie jakoś sobie radzą, kiedy trzeba to i pieczonych obierek pojedzą. Zrobię wam, zobaczycie, jakie to dobre, takie na płycie pieczone.
Książkę Cienie zostaną za nami kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,