Zalecam elektrowstrząsy! "Jej jest ta czerwień"

Data: 2021-08-12 09:23:06 | Ten artykuł przeczytasz w 11 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Poetycka i poruszająca opowieść o zbrodni – podszyta rozpaczą i nieszczęściem i pozbawiona złudzeń co do świata. Eva – młoda ciężarna kobieta, żona Adama, znanego neurochirurga, członka zamożnego lekarskiego klanu należącego do elity miasteczka, zostaje zamordowana. Zbrodnia ta miała miejsce w 1954 roku w Bay Village w Ohio, a jej okoliczności do dziś pozostają niewyjaśnione.

O towarzyszącym jej procesie Ernest Hemingway napisał: „To najciekawsza z ludzkich historii. To jest prawdziwe. Ten proces zawiera wszystko, czego domaga się społeczeństwo”. Pojawia się więc niejako rekonstrukcja zbrodni, opowiadana z perspektywy czasu, w której pobrzmiewają pytania o zło, dobro, naturę człowieka. Budząca szereg kontrowersji, ciągnąca się przez ponad sześćdziesiąt lat sprawa pogrążyła całą okolicę w mroku, kładąc się cieniem na losach każdego, kto miał styczność z ofiarą.

Obrazek w treści Zalecam elektrowstrząsy! "Jej jest ta czerwień" [jpg]

Do lektury powieści Jej jest ta czerwień Izabeli Kawczyńskiej zaprasza Wydawnictwo Lira. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy fragment książki, tymczasem już teraz zachęcamy do sięgnięcia po kolejną jego część: 

Dziewczynę, odkąd tylko pamiętała, nudziły filozoficzne i teologiczne rozważania, te, jak zwykła je nazywać, zabawy dla mężczyzn. Tak czy inaczej, nie były to zagadnienia, którymi wypadałoby się zajmować porządnym kobietom mieszkającym w tym ślicznym małym miasteczku ze ślicznym małym stawem: im wystarczać miała ślepa wiara. Porządne kobiety — owszem, dziewczyna uważała się za jedną z nich. Niewiele myślała o śmierci, życiu pozagrobowym i tego rodzaju sprawach.

Jednakowo obojętni byli jej żydzi, katolicy, metodyści, prezbiterianie, luteranie czy wyznawcy jakiejkolwiek innej wiary. A jednak w tej chwili się zastanawiała, w co katoliccy wierni, którzy zjechali tłumnie do Bay Village i właśnie teraz — pocąc się przy tym niemiłosiernie — maszerowali ulicami, lewa-prawa, za lśniącą w słońcu monstrancją (niósł ją przed sobą arcybiskup Carboni, arcydostojny, ubrany na złoto) i tuzinem księży pod przewodnictwem biskupa Hobana, wierzą tak gorliwie i czy kiedyś zamierzają przestać. Dziewczyna nie miała pojęcia, za jakie grzechy ci ludzie zlani potem w to upalne, skwierczące, późnoczerwcowe popołudnie modlili się do monstrancji z ukrytym w jej wnętrzu Chrystusem i o co. Sama nie zamierzała się modlić; niewiele robiła sobie ze wszystkich znanych człowiekowi sposobów na przypodobanie się jakiemukolwiek bogu. Zresztą ten cały pomysł z życiem wiecznym wydawał jej się zawsze całkiem niedorzeczny. Jednego była pewna: nie do nieba pójdziesz, córko, a do piachu.

Za to dzwony — a, to co innego. Zdawało jej się, że biją w jej piersi. Że nie ma już serca — ani kawałeczka! — i tylko one nadają rytm krążącej w niej krwi.

Uderzenie za uderzeniem ich wibrujący dźwięk, niby litościwy śpiew, przynosił jej pocieszenie. W pewnym sensie. Bo było jej nijak od tygodni, od miesięcy i właściwie nie umiała wyjaśnić sobie dlaczego. Czuła się tak, jakby przeszła przez piekło, choć — jak słusznie zakładała — nie przez wszystkie jego rodzaje. A zresztą czy każdemu nie jest po drodze przez piekło? Możliwe, że każdemu.

Bywały dni, kiedy przyłapywała starych, dobrych znajomych na tym, jak z lękiem szeptali jej imię za plecami; zdawało jej się wówczas, że wcale nie o niej mówią, ale o umarłej.

— Czym jest porażka? Ja jestem porażka — powtarzała i choć sądzono, że żartuje, mówiła poważnie. Miała wrażenie, że wszystko wokół pędzi, podczas gdy ona jedna stoi w miejscu. Jakby miała w sobie dzikie zwierzę uwiecznione na filmowej taśmie, zatrzymane w kadrze dokładnie w tej chwili, w której czai się do skoku. Mniej więcej tak czuła się przez ostatnie miesiące, jeśli nie przez lata. I choć nic nie wskazywało na rychły koniec świata — słońce świeciło, jak zawsze śliczne i nieosiągalne, a ptaki wrzeszczały w oddali — był to jeden z takich właśnie dni, kiedy życie zdawało usuwać się jej spod nóg, a ona, czując, że znalazła się na granicy, nad jakąś bliżej nieokreśloną przepaścią, nie mogła na to nic poradzić.

Nie miała nawet siły robić sobie wyrzutów.

Przed jej oczami przesuwał się smętny korowód złożony z tych, którzy najwyraźniej mieli nadzieję, że po śmierci w nagrodę zamieszkają w niebie z Bogiem, i tych, którzy po prostu nie mieli w planach nic lepszego. A potem były już tylko dzwony zajęte własną dźwięczną pieśnią. Słychać je było aż nad brzegiem jeziora Erie. Kiedy umilkły, ze zdwojoną siłą powróciły dźwięki doczesnego świata: odgłos samochodów przejeżdżających gdzieś w oddali, zawieszona w powietrzu słodka pieśń cardinalis cardinalis, śmiech niemowlaków w ramionach matek — od tego wszystkiego siedzącej na ławce dziewczynie zrobiło się słabo. Miała wrażenie, że świat chce ją pochłonąć, tak niepoprawny z tym swoim pięknem, z czarowną, drapieżną witalnością.

O tak, świat jest więcej niż groźny, stale trzeba mieć się na baczności! Kto choć raz straci czujność, będzie zgubiony — na zawsze zatraci się w zachwycie. Bo życie, jak nic innego, umie się podobać; te wszystkie pyłki, świetliste i wirujące w powietrzu, te pierzaste, ogromniejące chmury cal po calu obejmujące niebo, i te mniejsze, cumulonimbusy, które ktoś rozwinął niepostrzeżenie na linii horyzontu, i wyglądające zza nich słońce odbijające się w szybach odległych okien, małe jak serce kolibra. A do tego jeszcze drobne, cudowne kobietki o taliach tak wąskich, że niemal dziecięcych — tamtego dnia spacerowały w oddali, raz po raz wybuchając perłowym, przelewającym się w powietrzu śmiechem, i nie było pewne, czy są częścią procesji, czy też przeciwnie, burzą jej porządek. Dobry Boże, te wszystkie rzeczy stworzone tylko po to, żebyśmy tracili dla nich głowę! Zawsze ten sam, pełen blasku, świat, stare dobre złoto. I jak pleśń trawa, która tuż obok, na cmentarzu, mimo upału, bujnie porastała groby — wabiła oko czułe na piękno; przypominała kobierzec: zwarty, mięsisty, wykrwawiający się zielenią.

Cmentarz w Bay Village nie był wprawdzie w niczym podobny do mieszczącego się w pobliskim Cleveland słynnego, obejmującego dwieście osiemdziesiąt pięć akrów ziemi Lake View — jednego z najpiękniejszych cmentarzy w Ohio. Lake View, z jego malowniczym widokiem na jezioro Erie, z jego starymi grobowcami zdobionymi ornamentami i płaskorzeźbami w stylu greckim, marmurowymi głowami przywodzącymi na myśl biblijne kobiety albo tajemnicze mitologiczne stworzenia, z jego małymi, porośniętymi bluszczem grobami ułożonymi jeden przy drugim, w równych rzędach, ze względu na swoją niepozorną wielkość przypominającymi groby dzieci. To właśnie tutaj spoczęły doczesne szczątki dwudziestego prezydenta Stanów Zjednoczonych zamordowanego po zaledwie dwustu dniach sprawowania urzędu; złożono je w krypcie okrągłej, majestatycznej, romańsko-gotycko-bizantyjskiej budowli o witrażach tak barwnych i urzekających, że mogłaby ich pozazdrościć niejedna bazylika. Spośród wszystkich niesamowitych mauzoleów, pomników i rzeźb, którymi może poszczycić się Lake View, najbardziej znaną do dziś pozostaje główna atrakcja cmentarza, „płaczący Haserot”, duża, złowieszcza postać anioła siedzącego z rozpostartymi skrzydłami pokrytymi odkładającą się przez stulecia grynszpanową zielenią; wielu odwiedzających, tak wtedy, jak i teraz, przyjeżdża do Lake View tylko dla niego. Cóż, cmentarz w Bay Village nie miał tego wszystkiego, miał jednak, tak jak i inne małe cmentarze, niezaprzeczalny urok. Czarne, półdzikie i na wpół wyliniałe kocury wbrew swym żałobnym barwom pełne były życia: wygrzewały się gdzieniegdzie na kamiennych płytach z wyrytymi imionami czyichś drogich zmarłych i rozkosznie mruczały, nie zwracając najmniejszej uwagi na niegrzecznych chłopców. Ci a to grzebali patykami w ziemi, a to biegali pomiędzy grobami, zajęci zabawą, niwecząc spokój należny umarłym. Życie toczyło się swoim rytmem, niewiele robiąc sobie ze śmierci, więcej — jakby śmierci na przekór. Gdzieś na drugim planie procesja przelewała się niczym wezbrana rzeka.

Raptem, na jedną krótką chwilę, błękit nieba pociemniał, jakby ten ktoś w górze wreszcie się ulitował i zechciał zesłać na maszerujących deszcz (upał był tak przytłaczający, że z trudem można było oddychać i śpiewać, a co dopiero maszerować). Na myśl o tym niespodziewanym miłosierdziu, o tej cudownej boskiej interwencji, dziewczyna poczuła się wzruszona. Gdyby ktoś patrzył na nią z boku, zauważyłby, jak z tego wzruszenia w łagodnym profilu zalśniło jej oko. To oko miało barwę porcelanowego błękitu i w tamtej chwili było jak rzeka, a dokładniej jak jej górny bieg.

Kiedy chwilę później ożywiona nadzieją dziewczyna, zebrawszy się w sobie, wstała, by stamtąd odejść, niespodziewanie zerwał się wiatr. Rozdął jej sukienkę, mimowolnie i czule, jakby otwierał czerwony kwiat — albo jakoś tak — a potem raz-dwa przegnał chmury (wszystkie co do jednej), obracając wniwecz obietnicę deszczu, bo ostatecznie ten wcale nie spadł (ani kropelka) i tylko procesja, zostawiając za sobą kolejne ołtarze, przelewała się przez ulice miasteczka, a przelewała się mimo wszystko ze śpiewem, choć ten ostatni brzmiał raczej jak płacz zwierząt prowadzonych na rzeź.

Ten ktoś w górze, jeśli w ogóle tam był, okazał się obojętny jak zawsze. Dziewczyna przyjęła to z lekkim rozczarowaniem; przez chwilę jeszcze wpatrywała się w niebo, wreszcie ruszyła w stronę domu. „Oko, które nigdy się nie zamknie” — przeszło jej przez głowę na widok stawu. Gdy przechodziła obok niego, w srebrnokobaltowej tafli odbiła się czerwona plama jej sukienki.

Staw od lat odwzorowywał wszystko niczym lustro, bez zachwytu i bez niechęci. Coraz to nowe deszcze i ptaki, i zawsze te same kościelne dzwony, od czasu do czasu chyboczące się na strzelistej wieży, gwiazdy i chmury, śluby i pogrzeby, całe to nasze małe życie.

I nawet teraz, kiedy dziewczyna zostawiła za sobą widok na cmentarz i bawiące się tam dzieci, unosząc gdzieś dalej całą swoją czerwień, w stawie w najlepsze odbijało się stado kołujących w górze ptaków, łagodne ruchy ich skrzydeł, rozmnożone „V”, znak ich zwycięstwa. O tej porze dnia ptaki, tak jak i inne drobne stworzenia, były łakome życia, światła i tego wszystkiego, co miał im do zaoferowania świat. Ich pierzaste brzuchy stawiały opór niewidzialnemu powietrzu, podczas gdy ich pazurki zdawały się czepiać nieba. Ależ tak! Ptaki prześlizgiwały się po niebie to w tę, to w tamtą, jakby życie nie było niczym innym, tylko radosną zabawą.

Dziewczyna wcale nie była już taka młoda. Niedawno skończyła trzydzieści lat, jednak za sprawą filigranowego ciała o barwie alabastru, a jeszcze bardziej za sprawą pyzatej twarzy, zachowała powab podlotka. Czuła się jak oszustka. Czuła się pusta w środku. Jak te ptaki, na które teraz patrzyła, jak ich kości. Od tak wielu lat — zbyt wielu lat — oddychała, spała, słowem, żyła, kochając wszystko, co czerwone: pożary, begonie, małe pudełko obite krwistym atłasem z ukrytym w środku martwym drozdem. To pudełko podarował jej dawno temu jej pierwszy chłopiec; na imię było mu Bill, przypomniała sobie, i że nikt jej tak nigdy nie kochał jak on w tym obskurnym, tanim hoteliku, w którym brał ją na ręce, a potem kładł na trzeszczącym tapczanie, nazywając księżniczką. Nie czuła się księżniczką. Dręczyła ją myśl, że mogła żyć lepiej. W dodatku miała pewien sekret: godzinami potrafiła gapić się na przeszklone wystawy, jakby sądziła, że lśniące powierzchnie pękają, jeśli patrzy się na nie dostatecznie długo. Chciała, żeby pękały. „Zalecam elektrowstrząsy!” — zawołałby ten upiorny facet, jej lekarz, gdyby tylko ją na tym przyłapał. Załamanie nerwowe i nudne sesje na niewygodnej brązowej kozetce ciągnące się nieznośnie długimi godzinami — z pewnością nie były to rzeczy, do których miałaby ochotę wracać ona albo którakolwiek z tych nerwowych, pszczelich, jak je nazywała, kobiet, które tygodniami tłoczyły się wraz z nią w poczekalni psychiatry. Właśnie dlatego musiała stale mieć się na baczności.

Książkę Jej jest ta czerwień kupić można w popularnych księgarniach:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Jej jest ta czerwień
Izabela Kawczyńska 1
Okładka książki - Jej jest ta czerwień

Poetycka i poruszająca opowieść o zbrodni – podszyta rozpaczą i nieszczęściem i pozbawiona złudzeń co do świata. Eva – młoda ciężarna kobieta...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje