Pełna grozy i bólu powieść. Niezwykłe, żywe doświadczenie dla każdego, kto po nią sięgnie.
John Bonhaim jest młodym człowiekiem, który jako ochotnik zaciąga się do wojska, aby walczyć za demokrację podczas Wielkiej Wojny. Zostaje ciężko okaleczony – traci twarz, ręce, nogi i większość zmysłów. Pozostaje jednak w pełni władz umysłowych, czego na początku nie dostrzegają lekarze – utrzymując pacjenta przy życiu głównie w celach naukowych. Pomimo iż odkrywają, że Bonhaim jest świadomy swojego stanu i sytuacji, nie traktują poważnie niemych błagań o szybką śmierć i zostawiają go w świecie jego własnych myśli.
Johnny poszedł na wojnę to wstrząsająca antywojenna historia, na podstawie której powstał kultowy film pod tym samym tytułem. Książka zebrała szereg prestiżowych nagród, w tym National Book Award, a historia Johnego Bonhaima zainspirowała między innymi zespół Metallica do napisania jednego z ich najpopularniejszych utworów – One. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Replika. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment tej historii:
I
Marzył żeby telefon przestał dzwonić. Nie dość że był chory to jeszcze przez całą noc dzwonił telefon. Rany ale źle się czuł. Nie od tego francuskiego kwaśnego wina. Nie da się go wypić tyle żeby mieć aż tak ciężką głowę. W brzuchu mu wirowało i wirowało i wirowało. Że też nikt nie odbierze tego telefonu. Brzmiał jakby dzwonił w pokoju który ma milion kilometrów. Jego głowa też miała milion kilometrów. Szlag by trafił ten telefon. Przeklęty dzwonek dobiegał chyba z drugiego końca świata. Musiałby iść parę lat żeby do niego dotrzeć. Dzyń dzyń dzyń przez całą noc. Może to coś ważnego. Nocne telefony zazwyczaj są ważne. Ktoś chyba powinien się nim zainteresować? Chyba nie oczekują że odbierze? Był zmęczony i głowę miał jak bania. Można by mu wsadzić do ucha cały aparat a nawet by nie poczuł. Widocznie połknął dynamit. Dlaczego ktoś nie odbierze tego cholernego telefonu?
– Hej Joe. Wystąp.
No i pioruńsko chory jak skończony idiota szedł przez ciemną pakownię w stronę telefonu.
W tym hałasie właściwie nie powinno być słychać dźwięku tak wątłego jak dzwonek telefonu. A jednak on usłyszał. Usłyszał go pośród klik-klik-klik pakowarek battle creek i stukotu taśm i ryku pieców obrotowych na górze i łoskotu ciąganych stalowych koszy i warkotu silników w garażu ustawianych do porannej pracy i zgrzytu wózków błagających o odrobinę oleju dlaczego do cholery ktoś ich nie naoliwił?
Szedł środkiem pomiędzy stalowymi koszami napełnianymi chlebem. Kluczył po podłodze poza-stawianej wózkami transportowymi i pudłami i pomiętymi kartonami i zgniecionymi bochenkami. Chłopaki patrzyły jak idzie. Pamiętał ich twarze przepływające obok kiedy zmierzał w kierunku telefonu. Holender i Mały Holender i Blondas co dostawał zastrzyki w kręgosłup i Pablo i Rudy i wszystkie chłopaki przyglądały mu się z zaciekawieniem. Chyba było po nim widać przerażenie. Dotarł do telefonu.
– Halo.
– Halo synu. Przyjeżdżaj natychmiast do domu.
– Dobrze mamo zaraz będę.
Poszedł do oficyny z szerokim szklanym frontem gdzie brygadzista Jody Simmons pilnował nocnej zmiany.
– Jody muszę jechać do domu. Zmarł mój ojciec.
– Zmarł? Rany chłopaku niedobrze. Jasne młody jedź. Rudy. Hej Rudy. Weź auto i odwieź Joego do domu. Jego stary… jego ojciec zmarł. Jasne dziecko. Jedź do domu. Któryś z chłopaków cię zastąpi. Przykra sprawa synu. Jedź do domu.
Rudy depnął na gaz. Padało. Był grudzień i Los Angeles tuż przed świętami. Opony zgrzytały na mokrej jezdni. To była najcichsza noc jaką słyszał. Tylko skrzypienie opon i terkotanie forda niosły się echem wśród opuszczonych budynków na pustej ulicy. Rudy depnął mocniej. W nadwoziu za nimi stukało coś nieprzerwanie niezależnie od prędkości. Rudy się nie odzywał. Tylko jechał. Za Figueroa zostawili wielkie stare domy a później mniejsze i jeszcze kilka coraz bardziej na południe. Rudy zatrzymał samochód.
– Dzięki Rudy dam ci znać jak już będzie po wszystkim. Wrócę do pracy za parę dni.
– Jasne Joe. W porządku. Przykra sprawa. Współczuję. Dobranoc.
Ford ruszył. Silnik ryknął i auto z poślizgiem zaczęło się staczać po ulicy. Woda rozbryzgiwała się przy krawężniku. Deszcz dudnił miarowo.
Postał chwilę żeby zaczerpnąć powietrza i ruszył w stronę mieszkania.
Znajdowało się w bocznej uliczce nad garażem za piętrowym domem. Prowadził do niego wąski podjazd pomiędzy dwoma sąsiednimi budynkami. Między nimi było ciemno. Spływał tędy deszcz z obu dachów i dudnił w dużych kałużach z echem typowym dla cieczy jak woda wlewana do cysterny. Jego krokom towarzyszył plusk.
Wyłonił się spomiędzy domów i zobaczył światła nad garażem. Otworzył drzwi. Zalała go fala gorącego powietrza. Pachniało mydłem i perfumowanym alkoholem do nacierania i chroniącym przed odleżynami talkiem wklepywanym później w ojca. Było bardzo cicho. Szedł na górę na palcach i jeszcze słyszał lekkie chlupotanie w mokrych butach.
Jego martwy ojciec leżał w stołowym pokoju z kołdrą naciągniętą na twarz. Chorował od dawna i postanowili przenieść go do dużego pokoju. W przeszklonej werandzie służącej za sypialnię dla ojca i mamy i sióstr był za duży przeciąg.
Podszedł do matki i dotknął jej ramienia.
Nie płakała bardzo mocno.
– Dzwoniłaś do kogoś?
– Tak zaraz tu będą. Chciałam żebyś najpierw przyjechał ty.
Jego młodsza siostra jeszcze spała na werandzie. Starsza od niej trzynastolatka siedziała w szlafroku skulona w kącie i cicho łkała.
Spojrzał na nią. Płakała jak kobieta. Wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Była praktycznie dorosła. Dorastała przez cały czas a zauważył to dopiero teraz kiedy płakała z powodu śmierci ojca.
Na dole rozległo się pukanie do drzwi.
– To oni. Chodźmy do kuchni. Tak będzie lepiej.
Trochę musieli się namęczyć żeby jego siostra poszła do kuchni ale zrobiła to dość spokojnie. Zdawało się że nie jest w stanie iść. Twarz miała białą. Oczy wielkie i bardziej dyszała niż płakała. Matka usiadła na kuchennym stołku i wzięła jego siostrę w ramiona. On wychylił się na schody i krzyknął cicho.
– Proszę.
Dwaj mężczyźni w koszulach z lśniącymi czystością kołnierzykami otworzyli drzwi i spojrzeli w górę na schody. Nieśli długi wiklinowy kosz. Szybko wszedł do pokoju i odsunął kołdrę żeby spojrzeć na ojca zanim dotrą na górę.
Przyglądał się zmęczonej twarzy zaledwie pięćdziesięciojednolatka. Spoglądał w dół i myślał tato czuję się o wiele starszy od ciebie. Przykro mi tato. Sprawy nie wyglądały dobrze i nigdy nie wyglądałyby dla ciebie dobrze i może lepiej że nie żyjesz. W tych czasach trzeba być szybszym i twardszym niż ty byłeś tato. Dobrej nocy i spokojnych snów. Nie zapomnę cię i dziś nie jest mi tak przykro z twojego powodu jak było wczoraj. Kochałem cię tato. Dobranoc.
Mężczyźni weszli do pokoju. Odwrócił się i poszedł do kuchni do matki i siostry. Druga która miała dopiero siedem lat jeszcze spała.
Z pokoju dobiegały odgłosy. Kroki mężczyzn stąpających na palcach wokół łoża. Lekki szmer po-ścieli odrzucanej w nogi. Później odgłos sprężyn rozluźniających się po ośmiu miesiącach. Tuż potem skrzypienie wikliny przejmującej ciężar zdjęty z łóżka. Aż w końcu cały kosz zatrzeszczał i szurające stopy wyszły z pokoju na schody. Zastanawiał się kiedy schodzili czy kosz niosą równo czy może głowa znajduje się niżej niż stopy i czy może to być w jakiś sposób niewygodne. Gdyby takie zadanie powierzono jego ojcu niósłby kosz bardzo ostrożnie.
Drzwi u dołu schodów się zamknęły i matka zaczęła lekko drżeć.
– To nie Bill. Może tak wygląda ale to nie on.
Pogłaskał matkę po ramieniu. Jego siostra znów skuliła się na podłodze.
Było po wszystkim.
Więc dlaczego się nie kończyło? Ile razy będzie musiał przez to przechodzić? Wszystko już minęło. Skończyło się. Więc dlaczego ten cholerny telefon nie przestawał dzwonić?
Odbijało mu bo miał kaca potężnego kaca i śniły mu się koszmary. Niedługo jeżeli będzie musiał obudzić się i odbierze ten telefon ale ktoś powinien się zlitować i go wyręczyć bo on był zmęczony i miał tego dość.
Wszystko zaczynało się rozpływać i blaknąć. Wszystko było takie ciche. Wszystko było tak cholernie nieruchome. Ból głowy przy kacu dudni i stuka i rozpętuje w czaszce piekło. Ale to nie był żaden kac. Był chorym człowiekiem. Był chorym człowiekiem i zaczynał sobie coś przypominać. Jakby wyłaniał się z eteru. Ale wydawałoby się że telefon w końcu zamilknie. Nie mógł dzwonić w nieskończoność. A on nie mógł w kółko go odbierać i słyszeć że ojciec nie żyje a potem jechać do domu w deszczową noc. Przeziębiłby się gdyby robił to częściej. Poza tym ojciec mógł umrzeć tylko raz.
Dzwonek telefonu był tylko częścią snu. Brzmiał inaczej niż jakikolwiek inny dźwięk telefonu czy jakikolwiek inny odgłos bo oznaczał śmierć. W końcu ten dzwonek był szczególną rzeczą bardzo szczególną rzeczą jak mawiał stary profesor Eldridge w ostatniej klasie. A szczególna rzecz przyczepia się do człowieka ale z tego przyczepienia nie ma żadnego pożytku. Ten dzwonek i jego przesłanie i wszystko z nim związane były dawno temu i już go nie dotyczyły.
Dzwonek znów dźwięczał. O wiele dalej jakby odbijał się echem o mnóstwo okiennic słyszał go w swoim umyśle. Miał wrażenie że jest przywiązany i nie może go odebrać ale czuł jakby musiał go odebrać. Dzwonek rozbrzmiewał samotnie na dnie jego umysłu jak Chrystus czekający na odpowiedź. I nie mogli się porozumieć. Każdy kolejny dzwonek wydawał się bardziej samotny. Z każdym dzwonkiem robił się bardziej przestraszony.
Znów się unosił. Bolało go. Bardzo bolało. Dźwięk znikał. On śnił. Nie śnił. Nie spał mimo że nic nie widział. Nie spał mimo że nie słyszał nic z wyjątkiem telefonu który tak naprawdę nie dzwonił. Był potwornie przerażony.
Przypomniał sobie jak gdy był mały czytał Ostatnie dni Pompei i obudził się w środku ciemnej nocy płacząc z przerażenia dusząc się z twarzą w poduszce i myślał że szczyt jednej z jego gór Kolorado eksplodował i że pościel jest lawą i że został pogrzebany żywcem i że będzie tak leżał i umierał bez końca. Teraz miał to samo dławiące uczucie. Czuł to samo tchórzliwe ściskanie w kiszkach. Pod wpływem nieziemskiego przerażenia zebrał siły i wyciągnął ręce w kierunku powietrza jak człowiek przysypany ziemią.
Poczuł mdłości i dławienie i prawie zemdlał z bólu. Miał wrażenie że przez jego ciało przepływa prąd który nim wstrząsa a potem rzuca z powrotem na łóżko wyczerpanego i kompletnie nierucho-mego. Leżał tak i czuł jak pot wylewa się z jego skóry. Później pojawiło się inne wrażenie. Na całym ciele poczuł gorącą wilgotną skórę i dzięki tej wilgoci poczuł bandaże. Był nimi owinięty od góry do dołu. Włącznie z głową.
Więc naprawdę był ranny.
Serce obijało mu się z przerażenia o żebra. Na całym ciele czuł coraz silniejsze kłucie. Serce rozsadzało mu pierś, ale w uszach nie czuł pulsu.
O Boże więc był głuchy. Po co opowiadali te wszystkie głodne kawałki o schronach przeciwbombowych skoro nawet tam można było oberwać tak że rozsadziło mu cały skomplikowany mechanizm słuchu i ogłuchł na tyle że nie słyszał bicia własnego serca? Oberwał porządnie i był głuchy. Nie tylko trochę głuchy. Nie w połowie głuchy. Był całkiem głuchy.
Ból powoli ustępował a on pomyślał że będzie miał się nad czym zastanawiać oj będzie. Co z resztą chłopaków? Może nie mieli tyle szczęścia? W tej dziurze było kilku porządnych chłopaków. Jak to jest być głuchym i krzyczeć do innych? Pisze się na kartce. Nie. Odwrotnie. To tobie piszą na kartce. Nie jest to powód do radości ale mogło być gorzej.
Tyle że człowiek głuchy czuje się samotny. Zapomniany przez Boga.
A więc już nigdy nie będzie słyszał. Ale właściwie całego mnóstwa rzeczy nie chciał słyszeć już nigdy więcej. Nie chciał słyszeć ostrego stukotania karabinu maszynowego ani wysokiego gwizdu szybko spadających pocisków haubicy ani powolnego grzmotu kiedy uderzał ani jęku samolotu nad głową ani krzyków faceta usiłującego wyjaśnić że dostał kulkę w brzuch i że z otworu wychodzi mu śniadanie i dlaczego ktoś się nie zatrzyma i nie poda mu ręki tylko że nikt go nie słyszy bo wszyscy są przerażeni. Do diabła z tym.
Rzeczy wyostrzały się i rozpływały. Jakby patrzył w powiększające lustro do golenia przysuwał je do siebie a potem odsuwał. Był chory i poważnie ranny i pewnie porobiło mu się coś z głową ale żył i samotnie głuchy ale nadal słyszał odległy i przenikliwy dźwięk dzwonka telefonu.
Zanurzał się i wypływał a później zataczał leniwe spokojne czarne kółka. Wszystko tryskało dźwiękami. Jak nic zwariował. Przelotnie zobaczył wielki rów w którym razem z chłopakami chodzili w Kolorado popływać przed wyjazdem do Los Angeles zanim zaczął pracę w piekarni. Słyszał plusk wody kiedy Art zrobił jeden ze swoich skoków idiota skakać z tak wysoka ale właściwie dlaczego żaden z nas tego nie umiał? Spoglądał na pofałdowane łąki Grand Mesy na wysokości trzech i pół tysiąca metrów i widział całe tysiące orlików lecących w chłodnej sierpniowej bryzie i słyszał w oddali łoskot górskich strumyków. Widział ojca ciągnącego sanie z siedzącą na nich matką w któryś świąteczny poranek. Słyszał świeży śnieg skrzypiący pod płozami. Sanie były jego gwiazdkowym prezentem. Mama się śmiała jak dziewczyna a na pomarszczonej twarzy taty gościł spokojny uśmiech.
Chyba dobrze się bawili. Zwłaszcza wtedy. Flirtowali w jego obecności zanim urodziły się dziew-czyny. Pamiętasz to? Pamiętasz tamto? Płakałam. Mówiłeś w ten sposób. Miałeś tak zaczesane włosy. Wziąłeś mnie na ręce i pamiętam jaki byłeś silny i posadziłeś mnie na starego Franka bo był łagodny a potem przejechaliśmy przez rzekę po lodzie a stary Frank stąpał ostrożnie jak pies.
Pamiętasz telefon z czasów naszego narzeczeństwa? Pamiętam wszystko z czasów naszego narzeczeństwa nawet gąsiora który przybiegał i syczał na mnie kiedy cię przytulałem.
Pamiętasz telefon z czasów naszego narzeczeństwa głuptasie? Pamiętam. A pamiętasz linię telefoniczną ciągnącą się przez trzydzieści kilometrów przez dolinę Cole Creek dla pięciu abonentów? Pamiętam. Pamiętam jak na mnie patrzyłaś swoimi dużymi oczami i z gładkim czołem które się nie zmieniło. Pamiętasz jaka nowa była ta linia telefoniczna?
Samotnie tam było. Ani żywej duszy w promieniu pięciu czy sześciu kilometrów i w ogóle żywej duszy poza tobą. I ja czekałam aż ten telefon zadzwoni. Do nas dzwonił dwa razy. Pamiętasz? Dwa sygnały i to ty dzwoniłeś do mnie ze sklepu po zamknięciu. A cała piątka pozostałych aparatów po drodze kilk-klik Bill dzwoni do Macii klikklikklik. A później twój głos jak cudownie było usłyszeć twój głos przez telefon pierwszy raz i zawsze.
– Cześć Macia.
– Cześć Bill. Co słychać?
– W porządku. Skończyłaś pracę?
– Dopiero naczynia.
– Chyba znów wszyscy nas słuchają.
– Chyba.
– Nie wiedzą jak cię kocham? To im chyba powinno wystarczyć.
– Widocznie nie wystarcza.
– Może zagrałabyś coś na pianinie?
– Dobrze Bill. Co mam zagrać?
– Co lubisz. Ja lubię wszystko.
– Dobrze Bill. Poczekaj aż zamocuję słuchawkę.
Później dźwięki pianina niosły się nowiutkimi i wspaniałymi przewodami telefonicznymi od Cole Creek aż na drugą stronę gór Denver. Jego matka zanim została jego matką i zanim w ogóle pomyślała o zostaniu jego matką siadała do jedynego w Cole Creek pianina i grała Beautiful Blue Ohio a może My Pretty Red Wing. Grała bezbłędnie a jego ojciec w Shale City słuchał i myślał czyż to nie cudowne że tutaj trzynaście kilometrów dalej mogę siedzieć z małym czarnym urządzeniem przy uchu i z daleka słyszeć muzykę Macii mojej pięknej Macii.
– Słyszałeś Bill?
– Tak. Piękne.
Później ktoś inny może dziesięć kilometrów po jednej czy po drugiej stronie linii włączał się do rozmowy bez najmniejszego skrępowania.
– Macia właśnie podniosłem słuchawkę i usłyszałem jak grasz. Może zagrałabyś After the Ball is Over? Clem chciałaby usłyszeć jeżeli nie masz nic przeciwko temu.
Jego matka wracała do pianina i grała After the Ball is Over a Clem gdzieś tam słuchała muzyki pierwszy raz od może trzech czy czterech miesięcy. Żony farmerów po skończonej pracy siedziały ze słuchawkami przy uchu i też słuchały z rozmarzeniem i myślały o rzeczach o jakie mężowie ich nawet nie podejrzewali. I wszyscy mieszkańcy samotnej doliny Cole Creek po kolei prosili jego matkę, żeby zagrała ulubioną piosenkę a jego ojciec słuchał z Shale City i podobało mu się ale może narastało w nim lekkie zniecierpliwienie i mówił do siebie że mieszkańcy Cole Creek powinni zrozumieć że to rozmowa narzeczonych a nie koncert.
Dźwięki dźwięki dźwięki wszędzie i ten dzwonek przycichający i powracający i on tak chory i głuchy że chciał umrzeć. Brnął przez ciemność z dala od dzwoniącego telefonu a nie było nikogo kto mógłby go odebrać. Pianino plumkało daleko daleko i wiedział że jego matka gra na nim dla jego zmarłego ojca zanim ojciec zmarł i zanim w ogóle pomyślała o nim swoim synu. Pianino zgrywało się z dzwonkiem a dzwonek z pianinem a towarzyszyła temu gęsta cisza i pragnienie słuchania i samotność.
Księżyc świeci dziś nad Czerwonym Skrzydłem
Ptaki wzdychają nocny wiatr płacze…
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Johnny poszedł na wojnę. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych: