Silesius Henryka Wańka to hipnotyczna i medytacyjna proza doskonała na nasze pospieszne czasy, w których nie potrafimy się zatrzymać, aby doświadczyć realności. Henryk Waniek ze sprawnością wytrawnego prozaika przygląda się każdej chwili, sytuacji i układowi materii, jednocześnie dostrzegając w tym siebie, swoje odczucia, refleksje i wspomnienia.
Nieśpieszna opowieść o naukowcu wygłaszającym wykład na temat Angelusa Silesiusa przenosi nas w świat spokoju, uważności na ludzi oraz własne wnętrze, ale także do siedemnastowiecznej Europy – Strasburga, Lejdy, Padwy, Breslau i na Dolny Śląsk – gdzie rozgrywają się kolejne epizody z życia Johannesa Schefflera. W narracji splatają się dwie, a może nawet trzy opowieści – pierwsza to reminiscencje z życia wykładowcy pełne przywoływanych postaci niegdysiejszych znajomych i przyjaciół, druga to historia Angelusa Silesiusa, a trzecia… jest najbardziej tajemnicza…

Henryk Waniek udowadnia, że jest nie tylko wybitnym malarzem i eseistą, ale także mistrzem literackiej metafory. Silesius to książka, która wymyka się jednoznacznej klasyfikacji – balansuje na granicy snu i jawy, historii i fikcji, przeszłości i teraźniejszości. Autor tworzy labirynt znaczeń, prowadzi czytelnika przez mgłę zarówno dosłowną, jak i symboliczną – pisze Danuta Awolusi w redakcyjnej recenzji książki Silesius.
Do przeczytania nowej powieści Henryka Wańka zaprasza Biblioteka Śląska. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Silesius. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Część pierwsza
I
Jak długo żyję, takiej mgły nie pamiętam. I spotyka mnie to właśnie tu, gdzie wylądowałem, w mieście prawie mi obcym. Co prawda kiedyś, dawno, byłem tutaj dwa lub trzy razy, lecz niewiele z tego pamiętam. Teraz dopiero zamierzałem je obejrzeć dokładniej, miasto, o którym tak wiele wiem. Nie mam na myśli nawet tych kilku budowli, które oparły się zniszczeniom wojennym i powojennym. Ani zabytków w muzeum, bo na pewno jest tu jakieś. Wolałbym raczej sam coś przygodnie odkryć. Trafić na coś. Poszwendać się, uchwycić okiem, uchem lub węchem coś, co zostanie w pamięci, a później będzie ożywało i powracało we wspomnieniach. Oczywiście wędrować w dzień, a nie jak teraz, wieczorem. Ale ta mgła wszystko przekreśla, nawet podziwianie urody tutejszego zmierzchu. W ogóle niczego nie widzę.
Dopiero wysiadłem z pociągu na peron i właściwie idę po omacku. Szczęśliwie na nic ani na nikogo nie wpadam. Zresztą ludzi jakby prawie nie było. W każdym razie nie widzę dalej niż na pół metra. Posuwając się do przodu, mam nadzieję, że w końcu gdzieś dojdę. Cudem trafiam na jakieś schody, trzymam się poręczy i schodzę. Gdy jestem na dole, nie wiem, czy skręcić w lewo czy w prawo. Wybieram to drugie i dzięki temu, że tutaj mgły jest jakby trochę mniej, idę dalej, aż docieram do hali dworcowej.
Dziwna. Trochę antyczna. Cały strop opiera się na ażurowej, drewnianej konstrukcji. To chyba jakiś cudownie ocalały przykład pruskiej secesji. Poczerniałe kapitele belek są zwieńczone stylizowanymi pyskami. Końskimi zapewne, ale może kozimi? Przypominają odlegle ów drewniany norweski kościół Wang z Karpacza. Tutaj mgła też dotarła, choć nie jest tak szczelna, bo coś jednak widać. Na przykład w głębi hali grupa milczących osób, zlewających się w jedno. Kilka okienek kasowych. Zostawiony na środku wózek do ciężkiego bagażu, a na nim skrzynia, która ma w sobie coś z trumny. Nad tym króluje tarcza zegara, którego wskazówki żartują sobie z czasu. Pokazują chyba godzinę, na której mechanizm odmówił posłuszeństwa. Zepsuty. Druga czterdzieści. Nad ranem? Po południu? Na moim zegarku dochodzi piąta. To znaczy, że przyjechałem z siedemdziesięciominutowym opóźnieniem. Oczywiście, wszystko przez tę mgłę. Alt kobiety z głośników zapowiada spóźnienie kolejnego pociągu. Piąta. To znaczy, że najpóźniej za pół godziny powinienem być na umówionym miejscu. Może zdążę nawet pośpiesznie zrzucić osad godzin podróży, odetchnąć, napić się ciepłej herbaty i przystąpić do zadania.
Ruszam ku wyjściu z hali. Nad jego drzwiami widzę witraż, wnoszący w tę przestrzeń akcent nieco kościelny. Już kiedyś zwróciłem uwagę, że dworce kolejowe, przynajmniej te starsze, właściwie są świątyniami. Oddaje się tam cześć nienazwanym bogom podróży i odległości. Psalmy komunikatów mnożonych przez megafony, zwiastujące sacrum przestrzeni i czasu, powtarzane w kółko jak modlitwy. Tu i ówdzie przemyka umundurowany ministrant, wikariusz czy nawet kapłan. Niesie oburącz jakieś naczynie z olejem, może kadzielnicę? Czasem wymachuje magicznym berłem lub latarką. Odprawia się tam nabożne ceremonie dla pozyskania przychylności tych bezimiennych bóstw, aby czuwały nad nami, gdy jesteśmy w drodze. Gdy jesteśmy pomiędzy tutaj i tam. Na takich dworcach-sanktuariach myśli się z rozpaczą o zaświatach, do których wykupuje się bilet i jazda.
Na każdy dworzec wchodzę jak w rejon zawieszony między początkiem a końcem czegoś. Na pewno wielu, którzy kiedyś znaleźli się w zakamarkach praskiego hlavní nádraží, odniosło wrażenie, że przez nieuwagę weszli do synagogi lub refektarza jakiegoś klasztoru. I dziwili się, że nie widać organów. Tamtejsi wierni, zamiast zastygać w duchowym skupieniu, są w ciągłym ruchu. Gdzieś brną w pośpiechu, taszcząc swój życiowy ciężar. Na tutejszym dworcu jest – choć w mniejszej skali – tak samo. Ma w tym swój udział i mgła, która się tutaj też trochę wdziera. Co prawda, nie czuje się zapachu kadzidła, jednak jest jakaś woń. Znam ją, choć nie wiem skąd. Coś mi przypomina. Stare drewno? Teraz nie będę sobie zawracał tym głowy. Nie ma czasu. Wychodzę.
Na zewnątrz znowu mgła. Miałem nadzieję, że już jej nie będzie, tymczasem jest odwrotnie. Tylko mgła i nic więcej. Zakładałem, że wyjdę wprost na postój taksówek, jak to przed dworcami, ale żadnej nie ma. Może stoją gdzie indziej? Lecz również nie widzę żadnego „gdzie indziej”. Robię kilka kroków w jedną stronę. Zawracam. Dalej nic. Nikogo. Słyszę jakiś głos. Męski. Gdzieś na lewo ode mnie ktoś niewidoczny rozmawia z kimś albo mówi do siebie. Możliwe, że w obcym języku, bo nic nie rozumiem. Gdy wołam w tamtym kierunku, chcąc prosić o pomoc, głos milknie.
Czekam chwilę. Nic. Żadnego odzewu. Cisza nieprzenikniona, jakby ulepiona z mgły. Więc może urojenie? We mgle, podobnie jak w skrajnej ciszy, halucynacja jest zawsze możliwa. W końcu urojenia to nasza druga natura. Mamy ich więcej, niż myślimy. Zawsze gotowe podstawić nam jakiś męski głos albo inne złudzenie. Doprawdy, nie wiem, co zrobić. Jedyne co na razie mogę, to postawić kołnierz prochowca w odpowiedzi na przenikliwą wilgoć powietrza.
Bezradny postanawiam wrócić do hali dworca. Może tam coś da się załatwić. Wezwę taksówkę lub choćby otrzymam poradę. Idę więc ku mizernej jasności, co ją mam przed sobą. Biorę ją za oświetlenie stacyjne, ale to tylko latarnia na wysokim słupie. W górze słup rozpływa się w mglistej poświacie. A przynajmniej tak mi się wydaje. Robię jeszcze kilka kroków, ale czy rzeczywiście w kierunku stacji? Wyczuwam nogą krawężnik. To już jakaś nadzieja. Trotuar zawsze dokądś prowadzi, chyba że – to także możliwe – prowadzi donikąd. Sprawdzę. Zaczynam ostrożnie posuwać się wzdłuż tej krawędzi i znowu coś słyszę. Jakby dźwięki dworcowego głośnika. Odległe. Niewyraźne. Chyba zza pleców. Zawracam więc, ale trzymam się krawężnika, jakby to był jedyny konkret świata ocalały we mgle. A w nim cała moja nadzieja.
Czuję, jak ogarnia mnie bezsilność. Przestrzeń nagle staje się ciasna. Gdzie się nie ruszę, wszędzie bariera. Można tak chodzić i nigdzie nie dojść. A powinienem być już na miejscu. Przecież czas napiera, wali konsekwentnie do przodu i groźba, że się spóźnię, rysuje się coraz silniej. Wszystko z winy tej gęstej, wręcz namacalnej, lotnej zawiesiny, dwuznacznie jasnej, lecz szczelnej zasłony. Widzę, nic nie widząc. Kompletne osaczenie. Usiłuję wierzyć, że zaraz może coś przyjść na ratunek, ale na razie nic.
I akurat teraz musi mi się przypomnieć Jerzy Prokopiuk kiedyś deliberujący na temat diabła. Wśród jego możliwych wcieleń wymienił też mgłę. Wtedy mnie to zdziwiło, bo nigdy bym tak nie pomyślał. Moje skojarzenia z diabelstwem są dość banalne. Bliższe gotycko-bułhakowskich niż meteorologicznych. Lecz zapamiętałem to i przy każdej mgle sprawdzałem, czy jest możliwym diabłem, ale nie znajdowałem niczego.
Jakiś czas później płynąłem statkiem. Na północnym Atlantyku po dziesięciu dniach ustał silny sztorm, który był nie lada przeżyciem. Dopływaliśmy już w pobliże Labradoru czy Nowej Szkocji, gdy nastała mgła. Na oceanie i tak nie ma co oglądać, więc ciekaw byłem tylko, jak sobie w tej sytuacji radzi drugi oficer. Zajrzałem na jego stanowisko. Nie wydawał się strapiony, bo to przecież fachowiec, choć w czasie rozmowy użył takiego zwrotu: „mgła jak sto diabłów”. Od razu pomyślałem o Prokopiuku. Wtedy chyba nie, ale teraz, przed tym dworcem, zrozumiałem dokładniej, co Prokopiuk miał na myśli. Właśnie taką mgłę, nieporównywalną do żadnej innej. Absolutną pułapkę. Potrzask diabelski. Przy tym nie był to bynajmniej diabeł czarny, rogaty i kosmaty. Przeciwnie. Jasny i eteryczny, jakby przebrał się w strój anioła, w miękką odmianę zła. Biały i ciemny równocześnie. Jednym słowem, takiej mgły nie pamiętam, jak długo żyję. Realność zatracona.
Nawet ten szum zbliżający się, a równocześnie oddalający, razem z mdłym światłem przesuwający się ze strony lewej na prawą. Czy to jest przejeżdżający samochód? Od razu tak pomyślałem. Że może taksówka, której kierowca mnie nie zobaczył, bo sam ledwo widzi maskę swego auta. Siedzi za kierownicą zahipnotyzowany przez świat, w którym nie ma nic więcej. Jedzie wolno, bo przecież ku samym możliwym katastrofom. Nie mógł mnie zobaczyć, bo i ja to ledwo widziałem. Nic nie widziałem.
Samochód? To raczej tylko domysł, bo w końcu mógł to być również jakiś półmaterialny, wielki świetlisty ptak, szukający czegoś w głębi niewidzialności. Zaszumiał skrzydłami, nawet szczególnie nie udając dźwięku motoru, który sobie uroiłem. Przetoczył się nisko nad jezdnią jak krótkotrwały fantom. Zajaśniał na krótko i zniknął. A ja stoję tu i czekam, nie odróżniając przywidzenia od faktu. Co mogę zrobić? Na co mogę liczyć? Nasłuchuję, ale szum krwi w moich uszach wydaje się najgłośniejszy.
Stoję tam więc i czekam na coś zbawczego. Ale na co? Na coś, czego nie wiem, bo skąd. Może na ratunek osławionego wybawcy Hermesa, który wywiedzie mnie z tego labiryntu bez ścian. To mi znów przypomina, ale jaka z tego pociecha, że w mitach mówi się, że ciało Hermesa jest lotne. Że jest, a przynajmniej bywa widzialne, ale nie ma w nim niczego stałego. Że są to dymy rozwiewane przez wiatr. Dymy kadzideł? A może mgła? Lotność to warunek zręczności, z jaką porusza się w domenie Hadesa pełnej pośmiertnych oparów. W każdym razie mgła nie jest dla niego przeszkodą. Jak własną kieszeń zna je wszystkie. Każdego przez to przeprowadzi, tak Orfeusza, jak i Eneasza. W tym położeniu mogę liczyć tylko na łaskę takiego przewodnika. Hermesie, ratuj mnie, który sam tutaj jestem jak dym. I w dodatku nagle znów czuję jakiś zapach. Podobny do tego, jaki dawniej zostawiały za sobą parowozy. Nostalgiczny. Zalatujący siarką. Jakbym był nim szczelnie oklejony, przynajmniej z zewnątrz.
Natomiast wewnątrz torpedują mnie z każdej strony słowa, myśli i obrazy, odnoszące się do tej sytuacji. Do świata zanurzonego bez reszty w pozbawionej kształtu, najciemniejszej z możliwych jasności. Szyby tak zaparowanej, że żadnej rzeczywistości już za nią nie ma. A na tej szybie odbijają się – też niewyraźnie wyobrażenia, wspomnienia, niepokoje. Są mi teraz jedynym oparciem. Stoję tam i łapię się tych obrazów. Na przykład tej kartki szlachetnego papieru, która przed laty wisiała wśród ładnych rupieci w pracowni Andrzeja Urbanowicza. Piękna i własnoręcznie wykaligrafowana przez Zbigniewa Makowskiego. A na niej krótki opis przeprawy przez mgłę. Że miało się ją przed sobą, wchodziło się w nią, przechodziło, a później widziało jej drugą stronę. Tę opowiastkę wydrukowano w katalogu jego wystawy, chyba w roku 1969.
Gdy Makowskiemu o tym wspomniałem, potwierdził prawdziwość opisanego zdarzenia. Było to podczas jego pieszej wędrówki z Wambierzyc do Starego Wielisławia. Penetrował tamtejsze cmentarze. Szukał starych nagrobków z wymyślnymi alegoriami, dawno temu, w latach pięćdziesiątych. Szedł na przełaj przez pola i lasy, aż nagle mgła zamknęła mu drogę. Więc w nią zabrnął, bo taki obrał kierunek i w końcu z niej wyszedł. Dokładnie tam, gdzie chciał dojść. Uważał, że stało się tak za sprawą tajemniczej siły, która go prowadziła. Kilkadziesiąt lat później sam się szwendałem po tamtych okolicach. Ale tutaj nie ma ani pól, ani lasów. Ani nawet miasta, które powinno być. Żadnego kierunku, w którym powinienem się udać. I jak tu marzyć o Hermesie?
Znowu słyszę niewyraźne i odległe dwa głosy. Tym razem damskie. Nie rozróżniam słów, bo mówią jakby równocześnie, prowadząc żywą rozmowę. Chichoczą i nie jest to chichot całkiem przyjemny. Wydaje się, że dobrze znają to miejsce, bo poruszają się szybko i oddalają. Zanim zdążyłem pochwycić tę szansę, już ich nie ma. Słyszę tylko sygnał lokomotywy. Odległy. Skądś. Może z nieba? Równocześnie, niemal fizycznie, czuję, jak czas biegnie przed siebie. Krok za krokiem. Sekunda za sekundą. Coraz szybciej. Odważnie zmierza ku minutom, kwadransom, godzinom. Upływa. Może już jest po piątej, a ja tu stoję bezradny. Należy bezzwłocznie na coś się zdecydować.
Żałuję, że nikt po mnie nie wyszedł na dworzec. Inna rzecz, że o to nie prosiłem, bo na ogół sam sobie radzę. Nie przewidziałem jednak, że będzie tak właśnie. Pociąg się spóźni, a ja znajdę się w pułapce mgły. A chciałem być punktualny. Nawet mieć w zapasie jakieś pół godzinki na oswojenie się z miejscem. Na herbatę. Na jakąś pogawędkę. Nie zanosi się na to, bo otoczenie robi się coraz gęstsze. Mgła nie popuszcza. Albo mi się tylko tak zdaje. Co robić?
Co robić – nie wiem, ale oto zaburczał w mojej kieszeni telefon. To oni. A właściwie on, gospodarz spotkania. Pan Jan. Ucieszony, że już jestem na miejscu, to znaczy, że dojechałem i pewnie zaraz u nich będę. Mówię mu, że pociąg się spóźnił, a ja stoję gdzieś przed dworcem, bez widoku na jakąkolwiek taksówkę i coś usiłuję wymyśleć. On, jakby mnie wcale nie słuchał, martwi się tylko, że jeszcze do nich nie dotarłem. Trochę się denerwują, bo spodziewali się mnie już co najmniej godzinę temu. Jakby w ogóle nie wiedział, co się dzieje na świecie. Widoczność taka, że oko wykol. Nie jestem pewny, czy on mnie w ogóle słyszy. Więc mówię tak dobitnie, jak tylko potrafię, dorzucając szczyptę rozpaczy, że samodzielnie nie mogę się stąd ruszyć. Mgła. A do tego żadnej taksówki, żadnej żywej duszy, całkowity klincz.
Wreszcie do niego dociera. Zrozumiał. Ustalamy ostatecznie, że po mnie przyjadą. Ale jak mnie odnajdą, skoro nawet sam nie wiem, gdzie jestem? W pobliżu dworca, ale…
Przerwał mi. Chyba jest na to sposób. Z kimś na boku coś omawia i wraca do rozmowy ze mną. Nic trudnego. Znajdą mnie łatwo pod warunkiem, że nie wyłączę telefonu i aż do ich przybycia nie ruszę się z miejsca. W ten sposób zlokalizują mnie z dokładnością do co najmniej pięciu metrów. Już jadą. Będą za kwadrans, najwyżej pół godziny.
Brzmi to fantastycznie, ale nie znam się na dzisiejszej technice, więc połączenia nie przerywam i stoję nieruchomo pod latarnią. Delektuję się różnymi odcieniami ciszy, na której dalekich planach przesuwają się akordy z pogranicza słyszalności. Słyszę odległy chór, jakby cerkiewny, co chyba jest niemożliwe. Także dźwięk przejeżdżającego pociągu, a może przetaczanie wagonów? Trwa to i trwa, a w międzyczasie jestem otwarty na wszystkie zwątpienia. Po prostu nie wierzę, żeby mnie odnaleźli. Stoję i patrzę na wyświetlacz telefonu, jakby właśnie stamtąd mieli nadjechać. Nawet gdybym go przytknął do oczu, widzę niewiele. Staram się wierzyć, co przychodzi mi z trudem, ale nie mam wyboru. Wierzę i czekam.
Czekam długo. Nigdy czekanie tak mi się nie dłużyło, choć może nie minęło więcej niż kwadrans. I gdy już mnie opuszczają ostatnie kropelki nadziei, oto ze świata niewidzialnego wyłania się najpierw jedna sylwetka, później druga. Nawet nie wiem, który jest który. Pierwszy ściska mi dłoń i przeprasza, że trwało to długo, ale sam przecież widzę, jak jest. Nic nie widzę, a w dodatku jestem odrętwiały od tego stania. Drugi natychmiast łapie mnie za łokieć i prowadzi do samochodu, który gdzieś tutaj czeka. I jest rzeczywiście, choć zaledwie go widzę. Domyślam się raczej.
Niesłychane! – siedzę wewnątrz auta i dziwię się, że w tych warunkach można w ogóle jeździć. Kierowca wyjaśnia, że pomimo mgły jednak radzi sobie z jazdą. Jest z tym oswojony. Przecież dojechał. I pojedzie dalej. Podziwiam go, a on, że to żaden cud. Nie dałby rady bez automatycznej nawigacji, dla której mgła to żadna przeszkoda. No tak, myślę o statkach zagubionych we mgle, o prowadzonych przez radar samolotach w gęstwinie obłoków. W naszym świecie nic się nie gubi.
Rusza wreszcie i jedziemy. Przy okazji widzę, że telefon, który cały czas trzymam w ręce, zdążył się rozładować. Więc nie pytam już, w jaki sposób udało im się mnie znaleźć. Wkładam telefon do kieszeni. Jestem uratowany. Tak mi się przynajmniej wydaje, choć dalej nie jestem pewny niczego.
Za szybami widać ciągle to samo, czyli jakby mleko rozlane na ciemnej powierzchni. Tylko światła samochodu wykrawają odrobinę jasności. Jakąś plamę, która równie dobrze może być drzewem, ale i ścianą kościoła. Może tutaj to normalne? Może u nich mgła trwa przez cały czas, dzień w dzień i wszyscy ją uznają za rzecz oczywistą. Nauczyli się w niej funkcjonować i nawet ogarnia ich niepokój, gdy tylko jest jej trochę mniej. Tak jak podobno bywa w Londynie. Osławiony smog i spleen, z królującym w nich Kubą Rozpruwaczem. Zresztą, co tam Londyn. Sam pamiętam miesiące jesienne w Krakowie, zamglone na okrągło. Ale tego co tutaj, nie dałoby się z niczym porównać.
Powieść Silesius kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,