W roku 1618 I Rzeczpospolita szlachecka Obojga Narodów osiągnęła szczyt swej potęgi. Jej terytorium zajmował ponad milion kilometrów kwadratowych, rozciągało się miedzy dwoma morzami i było istnym tyglem kulturowym. Do końca XVIII wieku ten kolos całkowicie znikł z mapy Europy. Znikła nie tylko pamięć o Rzeczypospolitej, ale nawet jej nazwa.
Jak doszło do tego, że tak wielkie, dumne i potężne państwo przestało istnieć?

Upadek. Jak straciliśmy I Rzeczpospolitą? Jacka Komudy to opowieść o tym, jak Rzeczpospolita zadziwiająca świat swoimi wolnościami, kulturą i potęgą, sławna z wielkich królów, nieustraszonych hetmanów i skrzydlatych husarzy – została roztrwoniona przez swoich dumnych Obywateli. Do lektury zaprasza Fabryka Słów. Dziś na naszych łamach prezentujemy premierowy fragment książki Upadek. Jak straciliśmy I Rzeczpospolitą?
Jak dawna Rzeczpospolita zadziwiała świat
Kiedy w 1574 roku nowo wybrany król Henryk Walezy przybył do naszego kraju, tym, co jako pierwsze wzbudziło jego ciekawość, był Poznań – królewskie miasto na szlaku do Krakowa. Władca zwiedzał je do drugiej w nocy, choć panowała prawdziwa zima z tęgim mrozem. Kolejny raz zdziwił się w stolicy – zamek na Wawelu był obszerniejszy i o wiele lepiej wyposażony niż paryski. Miał toalety, podczas gdy w Luwrze służba załatwiała potrzeby na schodach lub do kominków, oddawała mocz z balkonów albo brudziła obijane tkaninami ściany.
Także sam Paryż, liczący ponad 100 tysięcy mieszkańców, był miastem, gdzie w morzu błota zawierające go gnijące odpadki i odchody wylewane na ulice wznosiły się średniowieczne katedry i pałace arystokracji. Pod względem czystości Kraków i Poznań wypadały o wiele lepiej, gdyż miały już pierwsze kanały i rowy ściekowe, a początki ich kanalizacji sięgały XIII–XIV wieku.
Władza Walezego w Rzeczypospolitej była o wiele większa niż w ojczystym kraju. W Polsce autorytet monarchy był ogromny, podczas gdy – jak podaje Stanisław Grzybowski – we Francji prawie nie istniał aparat wykonawczy władzy królewskiej. Władca uzależniony był od decyzji lokalnych parlamentów, mogących odmówić zarejestrowania edyktu i ulegających wpływom arystokracji. W pewnym sensie wspomniane królestwo za czasów Katarzyny Medycejskiej przypominało Rzeczpospolitą z czasów saskich, gdzie rody magnackie posiadające prywatne zamki i armie prowadziły własną politykę.
Łatwiej było królowi Polski przekonać posłów i senatorów na sejmie, niż we Francji skłonić do ugody potężne koterie arystokracji. W dodatku nasz Senat jako izba wyższa popierał zwykle wolę władcy, bo składał się z ludzi mianowanych przez niego na senatorskie urzędy: kasztelanów i wojewodów.
Łacina drugim językiem Polaków
Aż do końca XVII wieku Polacy imponowali Zachodowi wykształceniem i znajomością języków, zwłaszcza łaciny. Zdumienie wywołali członkowie poselstwa przybyłego po króla Walezego w 1573 roku. „Nie było i jednego pomiędzy nimi, który by płynnie po łacinie nie mówił, wielu tłumaczyło się po włosku i po niemiecku; niektórzy mówili językiem naszym, tak czysto i pięknie, iż rzekłbyś, że się raczej na brzegach Sekwany niż nad Wisłą lub Dnieprem rodzili; niemało to zawstydziło dworaków naszych” – pisał Jakub August de Thou. Te słowa zapewne zainspirowały francuskiego pisarza Aleksandra Dumasa, który niecałe 300 lat później napisał w Królowej Margot: „cudzoziemcy ci, których Francuzi pogardliwie zwali barbarzyńcami, zaćmiewali ich pod każdym względem”.
Piorunujące wrażenie wzbudziła przemowa posła polskiego u królowej Elżbiety Wielkiej. Paweł Działyński w 1597 roku występował w imieniu Zygmunta III Wazy, króla Polski i Szwecji. Mówił po łacinie w ostrym tonie, żądając wolnej drogi morskiej do Hiszpanii oraz prawa handlu z Anglią dla kupców z Gdańska i Polski. Jego elokwencja przeraziła Elżbietę. „Rany boskie, panowie – rzekła – zmuszono mnie dziś, bym przewietrzyła swą łacinę, którą już od dawna przeżarła rdza”. Ponoć na koniec audiencji królowa... uciekła, pozostawiając dokończenie sporu Williamowi Cecilowi, baronowi Burghley, piastującemu urząd Lorda Wielkiego Skarbnika, i innym dostojnikom. Ultimatum zostało przyjęte.
Podróże Polaków zawsze miały na celu naukę języków; nie wyobrażano sobie, aby ktoś ich nieznający mógł bywać na dworach. Jak pisał bawiący w XVII wieku w Paryżu Jan Kazimierz Denhoff: „u króla francuskiego i książęcia de Condé jeszczem nie był, bo języka nie umiem, a mógłby który z nich zacząć gadać, to wstyd”.
Siła i bogactwo
Wszystkie te wrażenia bladły w porównaniu z pokazami potęgi, jakimi były poselstwa. „Z podziwieniem patrzyli paryżanie na mężów okazałej postaci. Ich szlachetne i nieco dumne spojrzenie, ich powaga, te długie i gęste brody, te sobolowe kołpaki, te miecze ozdobione drogimi kamieniami, buty ze srebrnymi podkówkami, te łuki, kołczany – wszystko dziwiło i zachwycało. [...] Mieli oni złotolite szaty [...]. Cugle ich koni nabijane były srebrem, błyszczące się drogimi kamieniami, siodła w złoto oprawne, rzędy na koniach pięknością swą zachwycały patrzących” – pisał Jakub August de Thou o poselstwie z 1573 roku.
Kolejnym sławnym wydarzeniem stało się przybycie Krzysztofa Zbaraskiego w towarzystwie 1200 ludzi do Stambułu w 1622 roku. Przyćmił je wjazd poselstwa Jerzego Ossolińskiego do Rzymu 27 listopada 1633 celem złożenia hołdu papieżowi w imieniu króla Władysława IV Wazy. Zarówno poseł, jak i towarzysze wjeżdżali w strojach polskich, co wzbudziło sensację. Orszak poprzedzały 22 wozy okryte czerwonym suknem. Szło 10 wielbłądów obwieszonych kolorowymi oponami i wiedzionych przez Tatarów i Ormian. Za nimi prowadzono konie w tureckich rzędach, z kulbakami nabijanymi diamentami, turkusami, rubinami. Wśród rzymskiego plebsu krążyły wieści, że jeden z nich miał na nagłówku klejnot wart 30 tysięcy złotych polskich. Szab lę Ossolińskiego szacowano na 20 tysięcy. Konie celowo źle podkuto złotymi podkowami, aby spadły i stały się łupem tłumu.
Innym sławnym poselstwem było to wysłane w 1646 roku do Francji po Ludwikę Marię Gonzagę, która została żoną króla Władysława IV. Podróż ta była jednym wielkim festynem. Jean Le Laboureur wspomina, jak witał królową Kazimierz Lew Sapieha: „występował na czele 4 tysięcy konnych, przeważnie szlachty. Zapewniano mnie w dodatku, że nie była to nawet zwykła jego świta, liczniejsza przy innych uroczystościach”.
O podziwie cudzoziemców dla polskiej wolności i tolerancji wypisano morze atramentu. „Cała Polska zarażona jest błędami herezji” – pisał poseł wenecki Hieronim Lippomano. „Wszystkie sekty religijne znajdują w niej przytułek i bezpieczeństwo”. Nawet w rzekomo fanatycznym i ciemnym wieku XVIII innowiercy cieszyli się większymi prawami niż w innych krajach. W 1775 roku Ludwik Antoni de Caraccioli pisał, że niechęć Polaków i Litwinów do innowierców „nie może iść w porównanie z nienawiścią Szwedów, Duńczyków i Anglików, a nawet Holendrów przeciwko katolikom”.
Ogromny podziw wzbudzała gościnność i hojność polskich panów, którzy rozdawali konie, pasy, szable i pistolety. Kiedy wojewoda ruski Stanisław Lubomirski ofiarował posłowi francuskiemu siedem „maścistych” i „sprzęgłych” koni, a ten wzdragał się przed przyjęciem, zagroził, że wezwie muszkieterów i każe zastrzelić zwierzęta na miejscu. Z kolei kuchnia polska wywoływała mieszane uczucia – głównie przez nadużywanie korzeni. Jednak Karol Ogier, przebywający w Rzeczypospolitej w 1635 roku, cenił przysmaki, na które zapraszali go polscy panowie. Na przykład dania z warg łosia, przy których szlachcice opowiadali sobie dowcipy o charakterystycznych ustach Habsburgów.
„Nie do wiary jest swoboda szlachty, z jaką mówią najswobodniej o cesarzach i królach, a nawet o swoim własnym królu” – pisał. Wilhelma de Beauplana zachwycały ryby, które Polacy „przyrządzają [...] tak znakomicie i dodają im jakiegoś smaku tak wybornego, że u najbardziej przejedzonych ludzi budzi się na nie apetyt”.
Moc Rzeczypospolitej
Przyzwyczajeni i wychowani przez pisma XIX-wiecznych historyków stańczyków, komunistycznych propagandzistów i ich lewicowych pogrobowców, rozwodzących się nad tym, jak słaba była dawna Polska, trudno uwierzyć nam w potęgę szlacheckiego pospolitego ruszenia. Tymczasem cudzoziemcy, o dziwo, z respektem piszą o sile zbrojnych zastępów szlachty. „Polska ma 70 tysięcy wsi i tyleż dobrej jazdy może wystawić do boju, wraz z pośledniejszą, każdy bowiem szlachcic jest obowiązany stawić się konno na wojnę. [...] Wojsko złożone z samej szlachty jest bitne, dobrze odziane i uzbrojone. [...] Król ma w Wilnie 180 dział wielkiego kalibru, mnóstwo mniejszych” – wspominał około 1560 roku nuncjusz apostolski, Bernard Bongiovanni.
„Korona wystawić może 100 tysięcy lada jakiej, a 50 tysięcy dobrej konnicy i prawie tyle Wielkie Księstwo Litewskie, co nie jest za wiele na to obszerne królestwo” – podaje Hieronim Lippomano. W XVII wieku nawet klęski takie jak potop wywołują u postronnych raczej zdziwienie, niż obalają mit siły Rzeczypospolitej. „Zachodzi pytanie, [...] jak to się mogło zarazem stać, że król szwedzki na czele 40 tysięcy ludzi podbił i spustoszył kraj, którego armia liczyła co najmniej 200 tysięcy żołnierzy. Zostało spowodowane to chyba brakiem władzy ich króla, niewielkim rozsądkiem dowódców, niezgodą i buntami” – zastanawia się anonimowy autor Podróży pana Payen. „Zebrana w jednym miejscu szlachta polska stanowi taką potęgę, że żaden z sąsiadów Polski nie mógłby się jej oprzeć” – pisze Gaspard de Tende, dworzanin i skarbnik królowej Ludwi ki Marii Gonzagi, autor Relation historique de la Pologne.
Czytając te opinie, widzimy, że siła I Rzeczypospolitej opierała się na liczebności i wojennym wyszkoleniu szlacheckiego społeczeństwa, które budziło większy przestrach niż regularne wojska. Tak duża liczba uzbrojonych i wolnych ludzi sprawiała, że aż do początku XVIII wieku żaden z sąsiadów ani myślał zająć całej Polski – kraju, gdzie co kilka kilometrów znajdował się dwór z załogą złożoną ze szlachcica i jego sług. Na ich ujarzmienie po prostu nie starczyłoby własnego wojska, tak jak nie wystarczyło żołnierzy królowi Karolowi X Gustawowi w czasie potopu.
Bogactwo czarnej ziemi
Aż do XVIII wieku Rzeczpospolita zdumiewała rozległością terytorium położonego w dorzeczu Wisły, Niemna, Dniepru i Dniestru, bogactwem ziem i żyznością pól. „Jest Polska błogosławionym krajem, ma żyzną rolę, zdrowe powietrze, ryby i rybne rzeki [...]. Jest prawdziwą spiżarnią zboża i ma także piękne bydło. Są tu też ogniste i wytrwałe konie” – wspominał Ulryk Werdum, Fryzyjczyk szpiegujący nas w latach 70. XVII wieku, a więc już po katastrofach wojen szwedzkich, kozackich i na jeździe Rakoczego.
Jean Choisnin, biskup Walencji, który przebywał w Polsce w latach 1572–1573, pisał o trzech powodach chwały Królestwa. Pierwszym był obszar dwukrotnie większy od Francji, drugim – duża urodzajność gleb i nadmiar produktów koniecznych do zaspokojenia potrzeb życiowych. Trzecim – szlachta, która „wybija się spośród wszystkich innych narodów”, ponieważ jest rozsądna i zręczna oraz potrafi przejąć dobre obyczaje i cnoty od innych nacji. Podkreślał też odwagę i jej biegłość w rzemiośle wojennym. Dwiema kolejnymi dobrymi cechami społeczeństwa Rzeczypospolitej są tolerancja, podtrzymywanie więzów przyjaźni pomimo różnic w wierze, oraz „wierność i posłuszeństwo Polaków wobec królów”.
Książkę Upadek. Jak straciliśmy I Rzeczpospolitą? kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,