Nazywam się Marcin Kania. Jestem alkoholikiem i zaraz zabiję człowieka.
Syn Marcina Kani, żyjącego z tantiemów byłego muzyka, twórcy jednego z największych polskich hitów, pewnego dnia znika bez śladu. Jedyne, co po sobie pozostawia to zakrwawione prześcieradła. Kania wie, że poprzedniego wieczoru widział się z synem. Jednak prawie nic z tego spotkania nie pamięta. Zapił.
Kania, alkoholik leczący się z choroby w ośrodku ,,Jutro", wyrusza w szaleńczą podróż w poszukiwaniu syna. Ta odyseja po mieście, w którym każde z miejsc ma swoja brudną tajemnicę, popchnie go w najmroczniejsze rejony ludzkiego psyche, naprowadzi na trop największej w polskich dziejach afery reprywatyzacyjnej oraz skonfrontuje ze złem, które wyrządził swojej rodzinie.
Klucz do odkupienia i odnalezienia syna tkwi w jego wyniszczonym przez alkohol umyśle. Musi sobie tylko przypomnieć.
Jaka będzie informacja zwrotna?
Już 19 maja w sprzedaży pojawiła się najnowsza książka Jakuba Żulczyka - Informacja zwrotna. Do lektury książki zaprasza Wydawnictwo Świat Książki. Tymczasem już teraz zachęcamy Was do lektury prologu powieści:
Prolog. Jedyne wyjście
Śniło mi się, że piłem. Stałem na środku ulicy, pod Domami Centrum, byłem zupełnie goły, chociaż to akurat nie miało za bardzo znaczenia. Inni tego nie widzieli, a ja się nie przejmowałem. Po prostu stałem i piłem wyborową z lodem, ze szklanki, tę lepszą, eksportową.
Smakowała jak skóra Boga.
Smak zostaje na ustach jeszcze długo po obudzeniu. Prawie na cały dzień.
Jest taka choroba zawodowa muzyków, tinnitus auris. Nieuleczalna. Człowiek słyszy cichy pisk albo szmer, albo szum, ciągle, nawet przez sen, cokolwiek by robił. Niektórzy popełniają przez to samobójstwa. Ja też mam coś takiego, tylko zamiast szumu czy pisku mam w uszach chrzęst kostek lodu. Czasami to wrażenie, że pod moją czaszką ocierają się o siebie ogromne głazy, lodowce, a pomiędzy nimi przelewają się lepkie i zimne strumienie.
Nazywam się Marcin Kania i jestem…
Wiadomo, kim jestem.
Pracowałem w przemyśle rozrywkowym – chociaż w Polsce to nie jest żaden przemysł, to lepienie w szlamie. Najpierw sam byłem muzykiem. Potem menedżerem innych muzyków. Wydawałem gazetę o muzyce; pomyśleć, że kiedyś ludzie je kupowali. Zakładałem pierwsze portale internetowe. Ale i tak najwięcej zarobiłem na tantiemach za starą i głupią piosenkę, którą znają wszyscy i której nikt nie może już słuchać, poza kierowcami taksówek.
Mówi się, że przez alkohol traci się kontrolę – ale ja jej nigdy nie miałem. Przez wstyd, przez złość, przez niechęć. Przez uczucia.
Mam pięćdziesiąt lat, ale pamiętam z tego mniej niż połowę.
Mówi się, że przez alkohol traci się pamięć – akurat może i dobrze.
Z Martą jesteśmy w separacji. Chociaż teraz, w świetle tego, co się stało, trudno tak naprawdę powiedzieć, w czym jesteśmy. Ostatnie dwa lata mieszkaliśmy osobno. Wczoraj zażartowaliśmy. Po raz pierwszy od dobrych dziesięciu lat. Marta powiedziała:
– Zobacz, jesteśmy tak fatalnym małżeństwem, że nawet nie umieliśmy się porządnie rozwieść.
Zaśmiałem się. Ona też.
Mamy córkę. I syna. Tak, wciąż go mamy.
Mówi się, że przez alkohol traci się rodzinę. Nie, nie tylko. Rodzinę się zabija. Najpierw morduje się każdego z jej członków z osobna. Na wiele sposobów – potajemnie, z ukrycia, albo publicznie, na szafocie, ku uciesze publiczności. A to, co z niej zostanie – bo zawsze coś zostaje z rodziny, gdy wszyscy już umrą: leżący na podłodze nagi organ, bezbronny, podeptany – składa się w ofierze, pali w piecu.
A, zapomniałem. No właśnie.
Nazywam się Marcin Kania i – chyba – jestem mordercą.
Zaraz zabiję człowieka.
Właśnie jadę to zrobić.
Marta stoi w drzwiach i mówi:
– Nie.
Wygląda jak upiór, przez ostatnie tygodnie schudła chyba z piętnaście kilo. Nieprany dres spływa z niej jak czarny tren. Wiem, że bierze cztery różne leki psychotropowe, dlatego w ogóle może chodzić i mówić.
Sam nie wyglądam lepiej. Na dobrą sprawę, oboje jesteśmy już martwi
Czy to musiało się tak skończyć? Widocznie musiało, skoro tak się kończy.
– Misia. A co nam zostało? – pytam.
– Ula nam została.
Mam w ręku sportową torbę z logo sieciowej siłowni, trudno powiedzieć skąd, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek poszedł na siłownię. Torba jest niewielka, ale pakowna; mieści gaz pieprzowy, zestaw kuchennych noży, tłuczek do mięsa, biurowy zszywacz, obcęgi, śrubokręt, kłębek drutu, cienką plastikową linkę.
Wszystko, co znalazłem w domu.
Gdyby był tu Sproket, pewnie podbiegłby, oparł się o mnie łapami, chuchnął we mnie smrodem z pyska. Pewnie chciałby wyjść na spacer, pobawić się albo po prostu żreć. Ale Sproketa już nie ma.
– Będziemy sobie teraz razem żyć, będziemy małżeństwem? Po tym wszystkim? – pytam.
Braliśmy z Martą ślub dwadzieścia sześć lat temu. Zaraz po dwudziestce jeszcze nie widać, że ktoś jest przeklęty. Marta śpiewała, ja grałem w zespole. Ona była na początku studiów, ja nie poszedłem na żadne.
Podchodzi do mnie, łapie mnie za nadgarstki.
– Już się z tego nie wyplączemy, Misia – tłumaczę jej.
– Ula ma rację. Musimy myśleć o niej. Nie możemy jej tego robić – prosi jeszcze raz.
To prawda. Ale są rzeczy, których nie unikniemy.
Pamiętam, jak zobaczyłem ją po raz pierwszy. To była próba przed jakimś występem, ona stała na pustej scenie, śpiewała Jezioro szczęścia Bajmu, głośno i czysto. Jeszcze nikt o niej nie słyszał. Gdy skończyła, popatrzyła na mnie, ja podałem jej rękę, żeby pomóc jej zejść.
To wtedy zacząłem ją zabijać. Przepraszam cię, Misia.
Nie potrzebuję wiele siły, żeby ją od siebie odczepić, taka jest słaba. Przyciskam ją do siebie, ale ona nie potrafi rozluźnić się na tyle, aby dać się objąć. Jest już trwale napięta, pod skórą ma drewno i drut.
Cofa się, siada na schodach, zaczyna cicho płakać.
– Wszystko biorę na siebie.
Nie odpowiada.
– Wszystkie te, pies je jebał, mieszkania są wasze. Sprzedacie je. Będziecie żyć.
Nie odpowiada.
– To jedyne wyjście. – Kładę dłoń na klamce, otwieram drzwi.
Gdy Marcin Kania przyszedł na ten świat na oddziale położniczym Szpitala Praskiego, coś musiało się schrzanić. Źle ułożyły się planety, czasoprzestrzeń miała zwarcie – nie mam pojęcia, coś się stało, po co drążyć, nie ma sensu już nikogo obwiniać.
Wyszło, jak wyszło.
Zawsze miałem przerąbane.
Umiałem to tylko pogłębiać.
Teraz jadę jak pirat. Przejeżdżam na czerwonych, wymuszam pierwszeństwo. Może chcę, żeby zatrzymała mnie policja, żeby powstrzymali mnie przed tym, co ma się stać. Tak się składa, że nie mam prawa jazdy. Nie muszę chyba mówić, za co mi je zabrali. Trudno, i tak wsadzą mnie do więzienia. Na razie nikt za mną nie jedzie. Nikt mnie nie widzi. Może radary robią mi zdjęcia, a może nawet one nie działają.
Łazienkowską dojeżdżam na miejsce w piętnaście minut.
To apartamentowiec na Powiślu, niedaleko Dobrej. Parkuję naprzeciwko, jest miejsce. Jest ciemno i bardzo cicho, słychać jedynie szum drzew i przejeżdżających w oddali samochodów. Od budynku bije mleczna łuna sterylnego światła.
Wychodzę z auta, zarzucam torbę na ramię, poprawiam okulary i ruszam w stronę budynku.
Nazywam się Marcin Kania i zaraz zabiję człowieka.
A potem się napiję.
Książkę kupić można w księgarniach internetowych: