W Czarnym Mieście trwa Rok Zaćmienia. Jego mieszkańcy, wcześniej niż reszta ludzkości, muszą się zmierzyć z apokalipsą...
Schyłek tysiąclecia. Wróżbici wieszczą koniec świata… John Fox, przedstawiciel kancelarii prawniczej z Chicago, przybywa na Śląsk w poszukiwaniu spadkobiercy. Trop prowadzi go do Czarnego Miasta, które pogrążone jest w chaosie Roku Zaćmienia. Ziemią szarpią wywołane zapadaniem się chodników kopalnianych wstrząsy, a krajobraz zasnuwa się dymem. John zostaje wciągnięty w labirynt korytarzy, gmatwaninę snów, wizji i wspomnień, które mieszają się z rzeczywistością, a czas traci swą ciągłość. Podróż do Czarnego Miasta okazuje się podróżą w głąb siebie. Dokąd zaprowadzi bohatera?
Do lektury powieści Marty Knopik Rok Zaćmienia, ukazującej wydarzenia rozgrywające się w rzeczywistości znanej z powieści Czarne Miasto, zaprasza Wydawnictwo Lira. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Rok Zaćmienia. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Mój Boże, gdyby mieć tyle gotówki… Dostać ją, jak ten Bednarski, z drugiego końca świata. Tyle by można zrobić! Całkiem możliwe, że John rzuciłby pracę w kancelarii ojca. Ostatnio dotarło do niego, że coraz mniejszą ma ochotę na ciągłe udowadnianie, że jest tak samo dobry jak starsi bracia, że się nadaje. Wstaje, jedzie do biura, wykonuje te same czynności co zawsze i stwarza pozory, że się stara, ale tak naprawdę działa na zasadzie wprawionej w ruch nakręcanej zabawki. I coraz częściej towarzyszy mu uczucie, że coś w tej zabawce się psuje, że któraś część się uszkodziła, zatarła albo nadłamała. Coś zaczyna zgrzytać, a zabawka pracuje coraz wolniej, z małymi, na razie niezauważalnymi dla innych, przestojami. Ale on wie — coś się kończy. I gdyby otrzymał taki spadek, dałby sobie pewnie spokój z tą robotą szumnie zwaną rodzinną kancelarią.
Najchętniej wyprowadziłby się gdzieś daleko.
Mógłby wziąć ze sobą dziadka. Zamieszkaliby we dwóch. Może kupiłby ranczo albo dom nad jeziorem? Łowiliby ryby, siedząc w ciszy na pomoście, a wieczorami wpatrywaliby się w ogień w kominku, dziadek paliłby fajkę, opowiadał te swoje szalone historie, stukając palcem w rozłożony na kolanach album ze zdjęciami.
Dziadek Konrad udawał, że wszystko jest w porządku i że czuje się znakomicie w domu seniora, do którego się przeprowadził, ale tak naprawdę nie znosił tego miejsca, stałych pór posiłków, rozmów o chorobach i zapachu środków czystości. Nie skarżył się, ale John, którego dziadek jako jedyny zawsze nazywał Jankiem, a potem Janem, znał go jak siebie samego i wiedział, że nie jest mu tam dobrze. Starszy pan nie był stworzony do takich miejsc. Potrzebował wolności, przestrzeni, swojego warsztaciku, w którym mógłby rzeźbić w drewnie, wycieczek, przygód, wyzwań.
Pod wpływem myśli o dziadku rysy Jana złagodniały i nawet zaczął się uśmiechać.
Taksówkarz zerkał raz za razem w lusterko, przyglądając się swojemu osobliwemu pasażerowi, który jeszcze chwilę temu wyglądał jak kłębek nerwów, co chwilę się rozglądał i co kilka minut pytał, o której będą na miejscu, a teraz siedział już spokojny, zadowolony, wręcz rozanielony.
Nagle taksówką szarpnęło, a kierowca zaklął siarczyście. Fox błyskawicznie oprzytomniał. Wyjrzał przez okno. Przechodzień w ciemnym płaszczu, który omal nie wpadł im pod koła, odgrażał się w ich stronę, wymachując pięścią.
— Kolejny wariat — mruknął taksówkarz, mając nadzieję, że jego pasażer nie widział zajścia, ale serce biło mu jak szalone. Przecież o mały włos nie potrącił człowieka. Nic, do cholery, nie widać w tym dymie — usprawiedliwiał się w myślach.
Fox westchnął i wrócił do przeglądania akt. Postukał palcem w adres Bednarskiego zapisany w notesie i spojrzał na zegarek.
— Przepraszam, czy daleko jeszcze? — spytał.
Znowu był spięty. Kierowca ponownie rzucił mu w lusterku ukradkowe spojrzenie.
— Za piętnaście minut będziemy — odparł i zakasłał głucho.
Jeszcze mnie czymś zarazi, jakąś śląską nieuleczalną grypą — pomyślał Jan, patrząc na jego przekrwione oczy i ziemistą cerę. Włożył dokumenty do czarnej skórzanej teczki. Oparł się i przymknął powieki. Był bardzo zmęczony — od ponad doby w podróży. Trochę spał w samolocie, ale urywane niespokojne drzemki, płytkie i kruche, w niczym nie przypominały mocnego, kamiennego snu, w który normalnie zapadał. Były raczej jak piasek drażniący oczy, jak mozaika poskładana z niepasujących do siebie elementów.
No i ta zmiana czasu!
Musiał się chyba chwilę zdrzemnąć, bo aż drgnął na dźwięk głosu kierowcy.
— Jesteśmy na miejscu!
Fox zapiął płaszcz, wziął do ręki teczkę i złapał za klamkę.
— Proszę tu na mnie zaczekać — rzucił.
Taksówkarz mruknął coś pod nosem, po czym ponownie się rozkaszlał. Na koniec głośno wytarł nos, co Fox uznał za zgodę. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się wokół.
Rząd kamienic z czerwonej cegły, pomalowane na czerwono ramy okien, część szyb powybijana. Gdzieniegdzie smętne szare firanki, zza których sączyło się niemrawe światło.
Spojrzał na budynek, do którego miał wejść.
Fasada do wysokości pierwszego piętra zawilgocona i spleśniała, pokryta drobnymi kropelkami brudnej wody, które lśniły w mdłym świetle latarni. Długie smugi wilgoci pięły się ku górze, jakby wielkie ręce wyślizgiwały się z rozmiękłej ziemi i chciały pochwycić budynek, by pociągnąć go w dół. Wszystkie okna były ciemne i gdyby nie to, że z komina buchał żółty gęsty dym, można by pomyśleć, że nikt tu nie mieszka.
W oknie na pierwszym piętrze zapaliło się światło. To musi być mieszkanie Bednarskiego — pomyślał Jan. Energicznie ruszył ku bramie i wszedł po roztańczonych drewnianych schodach. Zapukał w wypaczone drzwi, które wydawały się nie pasować do futryny, jakby umieszczono je tu prowizorycznie, na chwilę.
Długo czekał na jakikolwiek ruch po drugiej stronie, aż w końcu usłyszał trzaśnięcie, jakieś głosy i drobne kroczki. W drzwiach ukazała się chuda, może sześcioletnia dziewczynka o wybałuszonych bladoniebieskich oczach, które przywodziły na myśl morskie stworzenia o śliskich galaretowatych ciałach. Za jej plecami pojawiły się trzy mniejsze szkraby, wszystkie brudne i zasmarkane. W nozdrza uderzał zapach stęchlizny.
Jeśli to dom Bednarskiego, to naprawdę ucieszy się ze spadku — uznał.
— Jest ktoś dorosły w domu? — zapytał, starając się uśmiechnąć.
— Mama jest, ale śpi — odpowiedziała dziewczynka, po czym odwróciła się i zawołała przeciągle: — Maaamoooo! Maaaamoooo!
Najwidoczniej głośne wołanie nie dało oczekiwanego rezultatu, ponieważ w mieszkaniu panowała cisza.
— Obudzę ją — powiedział malec stojący za starszą siostrą i pognał w głąb lokalu.
Dwa pozostałe maluchy podeszły nieco bliżej i przyglądały się Foxowi z ciekawością swoimi rybimi oczami, rozdziawiając pyszczki. Spostrzegł, że jedno z nich ma zupełnie mokre spodnie. Wygląda na to, że dzieciak się zsikał — pomyślał.
Po chwili do przedpokoju wtoczyła się rozczochrana kobieta ubrana wyłącznie w rozciągniętą i poplamioną koszulkę. Sine nogi pokryte miała strupami. Była chuda jak zagłodzony pies.
— O co chodzi? — zapytała, prześlizgując się po Foxie meduzami swoich oczu.
— Szukam pana Tadeusza Bednarskiego. Podobno mieszka w tej kamienicy. Zna go pani?
— Nie znam — powiedziała twardo obronnym i agresywnym tonem, zupełnie nieadekwatnym do sytuacji. Jeszcze raz przesunęła po przybyłym tępym wzrokiem i widocznie uznała go za nieszkodliwego, bo dodała spokojniej: — Nie mieszka tu nikt taki. Jak tu przyszliśmy, wszystkie mieszkania były puste. Wybraliśmy sobie to. Wskazała ręką na obdrapany przedpokój, wieszak pełen stęchłych ubrań i stertę leżących pod nim butów.
— Jak to? — Fox nie zrozumiał.
— Normalnie. Cały budynek był pusty. Uznaliśmy, że nic się nie stanie, jak sobie jedno mieszkanie zajmiemy na jakiś czas — wyjaśniła obojętnie.
Wpatrywał się w nią, analizując sytuację.
— A czy zna pani kogoś, kto mieszka w tej okolicy nieco dłużej? Może ktoś będzie wiedział, gdzie szukać pana Bednarskiego — podjął z nadzieją.
Meduzooka spojrzała na niego i pokiwała głową.
— Niestety. Nie znam tu nikogo.
Zatoczyła się i wycofała do mieszkania. Dziewczynka bez słowa zatrzasnęła Foxowi drzwi przed nosem.
Książkę Rok Zaćmienia kupicie w popularnych księgarniach internetowych: