Matka i córki - połączone więzami krwi na dobre i złe, muszą przetrwać w świecie, który właśnie runął.
Lucille Maubaut, wdowa po oficerze, wychowuje na luizjańskiej plantacji trzy córki. Pośród pól bawełny i grania rzekotek kultywują pełen przepychu styl życia. Ich bajkowa egzystencja legnie w gruzach, gdy wojna domowa i idące za nią przemiany społeczno-gospodarcze sprawią, że wszystko, co znały i kochały, przeminie jak sen złoty.
Czy pokonane Południe podźwignie się ruiny? Czy Akacjowy Zakątek, miejsce nasiąknięte niewolniczą krwią, uda się odbudować? Czy drogi trzech sióstr ponownie się zejdą?
Do przeczytania książki Agaty Suchockiej Grzechy Południa zaprasza Oficyna Wydawnicza Silver. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach opublikowaliśmy premierowy fragment książki Grzechy Południa. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
CZĘŚĆ DRUGA
Woda
Rozdział trzeci
Una zamknęła kufer. To już ostatni, prezent od dziadków na nową drogę życia. To nader miło z ich strony, że wspierają jej tournée. Nie sądziła, że tak bardzo się z nimi zżyje i zatęskni, zanim zdąży wyjechać. Bardziej chyba nawet niż za matką. To babcia Barbara pomagała jej w przygotowaniach do podróży, mama zajęta była bieganiem po bankach, depeszowaniem z wujem Paulem, moszczeniem gniazdka dla CeeCee i temperowaniem tęskniącej za domem Larissy.
Czasy, kiedy to Una była ulubienicą, minęły. Dziś miłość matki nie objawia się już czułością. Jej wyrazem stało się wysłanie córki na drugi koniec świata.
Przeniknęło ją poczucie nieuchronności i wcale nie było to przyjemne. Dotychczas na myśl o rejsie odczuwała wyłącznie ekscytację, ale dziś, w przeddzień wypłynięcia, ogarnął ją lęk. Podróż przez wzburzony ocean to nie przelewki. A co, jeśli sztorm zatopi okręt? To masywna jednostka, mimo to jest tylko łupiną w porównaniu do bezmiaru morskich fal. Una, jako córka ziemi, nie czuła się dobrze na morzu. Owszem, wychowała się wśród bagien, ale przecież był to zupełnie inny rodzaj wody. Umiała pływać, ale kiepsko, o wiele gorzej niż Larissa i nawet CeeCee. Była w stanie utrzymać głowę ponad powierzchnią ledwie chwilę, a uczucie zasysania w głębinę zdawało jej się tak potworne i nieodwracalne, że porzuciła lekcje pływania. Teraz tego żałowała. Nawet najznakomitszy pływak nie miałby jednak szans na przeżycie po wpadnięciu w lodowate wody oceanu. Może to i lepiej, że w razie katastrofy zginie od razu. W sukni z tiurniurą i tak poszłaby na dno w ciągu chwili.
Nie włoży tiurniury na podróż, już zdecydowała. Nie weźmie żadnej ze sobą, w Europie te niedorzeczne fiszbinowe stelaże od dawna nie są już modne.
Europa.
Nie miała pojęcia, co ją tam czeka. Mówi biegle po francusku, tyle dobrego. W domu używano tego języka częściej niż angielskiego. Murzyński kreolski może od razu zapomnieć, do niczego jej się nie przyda na Starym Kontynencie.
Podobno Armagnac zna włoski i niemiecki. Kiedy się ich nauczył? I po co? Pewnie od najmłodszych lat wiedział, że czekają go europejskie wojaże, więc wolał być przygotowany. Zdawał się Unie nad wiek dojrzały, jeszcze w czasach, kiedy powinien był biegać po podwórku z patykiem, a zamiast tego przesiadywał przy klawiaturze fortepianu. Dziwaczne zajęcie na plantacji, kompletnie nieprzydatne. Podobno jego matka, nadwrażliwa i również biegła w przeróżnych wysublimowanych artystycznych dziwactwach, stanowiła za młodu nie lada osobliwość. Jak widać syn poszedł w jej ślady, tyle że on był o wiele bardziej oddany swojej sztuce.
Na myśl o chłopaku poczuła ciepło za mostkiem. Co za niedorzeczność! Dlaczego teraz o nim myśli? Powinna rozpaczać z powodu rychłego rozstania z matką i siostrami, lecz to jej nie martwiło. Chyba będzie lepiej, jeśli szybko o nich zapomni i nie będzie przejmować się tym, co się dzieje w Ameryce.
A działo się.
Czytała gazety, podsłuchiwała rozmowy w kawiarniach. Przez całą zimę szeptano o eskalacji nastrojów separatystycznych na Południu. Plantatorzy chcieli odciąć się od reszty kraju i zarządzać swoją ziemią i swoimi niewolnikami bez ingerencji z zewnątrz. Nie chcieli słyszeć o zniesieniu niewolnictwa. Tymczasem po ulicach Bostonu przechadzali się wyzwoleni czarni. Prowadzili sklepy i domy pogrzebowe, robili interesy z białymi. I okazywało się, że idzie im to niezgorzej. A więc jednak mają rozumy. Są samodzielni i decyzyjni. Potrafią o siebie zadbać, mało tego, są użyteczni dla lokalnej społeczności.
Niesłychane!
Gdyby opowiedziała o tym, co tutaj widuje, podczas popołudniowej herbatki u którejś z nobliwych nowoorleańskich matron, zostałaby wyśmiana. Gdyby zwierzyła się jakiejś rówieśniczce, że czarny mężczyzna odziany we frak i cylinder wygląda jak człowiek, a nie jak małpa, wywołałaby lęk. Gdyby rzekła na głos, że czarne kobiety w modnych sukniach wydają jej się piękne, zostałaby odżegnana od czci i wiary.
Musi uciec, uciec stąd, zanim to liberalne myślenie na zawsze popsuje jej własny rozum.
Przypomniała sobie długi warkocz Armagnaca. Prawie tak gruby, jak u jego siostry, Theresy, która wyjechała na Północ kilka lat wcześniej. W jego uczesaniu było coś dzikiego, okiełznane, pierwotne piękno. A cerę miał równie śniadą co niektórzy bostońscy Mulaci. Chłopak nie przystawał do swojego otoczenia, pewnie właśnie dlatego odsyłano go do Europy. Czy i Una z tego samego powodu wsiądzie na statek? Bo nie przystaje? Miejsce, w którym się urodziła, nie jest przyjazne „innym”, a ona od zawsze czuła się nieco inna, choć nie potrafiła tego wyjaśnić. To, że i Armagnac jest inny, nie ulegało wątpliwości. Chyba i od niego musi uciec, a przecież na okręcie nie będzie dokąd.
Z zamyślenia wyrwało ją delikatne pukanie.
– Proszę! – niemal krzyknęła, odwracając się, jakby przyłapano ją na czymś zdrożnym.
Barbara powoli uchyliła drzwi. Wszystko robiła z przesadnym spokojem i dostojeństwem, ale Unie bardzo się to podobało. Postanowiła nabrać podobnej maniery, by wydać się Europejczykom bardziej elegancka.
– Wszystko gotowe, córeczko?
Córeczko. Tak zwracała się do niej babcia. Do nich wszystkich.
Skinęła nieznacznie głową, bo gardło nagle się jej zacisnęło.
– Jesteś bardzo podobna do taty, mówiłam ci już?
Mówiła, niejednokrotnie.
– Ale nie z charakteru – zaprotestowała Una. – To znaczy… chyba nie. Prawie go nie znałam.
– Wiem, jak to jest być córką. I wiem, jak to jest, gdy ojciec jest w domu tylko gościem. Mój ojciec był pionierem. Alain wdał się w niego, nie w twojego dziadka. Tak to już jest, większość mężczyzn to niespokojne duchy, które nie potrafią zagrzać miejsca.
– Dziadek wydaje się bardzo stateczny.
– To tylko wyjątek potwierdzający regułę. – Barbara się uśmiechnęła. – Ty też jesteś niespokojnym duchem, Uno.
– Ja? Przecież to Rissa jest nieposłuszna i ciągle się wierci.
– Ale to nie ona jutro wypływa. Larissa chce wrócić na plantację, do miejsca, które zna. Mimo twierdzenia, iż sama chętnie wypłynęłaby do Europy. To tylko przekorne przechwałki.
Skąd Barbara to wiedziała? Z tych kilku rozmów, które przeprowadziła z wnuczkami przy kominku w salonie?
Pewnie tak, bo gdy Una sięgnęła pamięcią do długich, zimowych wieczorów, zdała sobie sprawę, że te rozmowy ciągnęły się całymi godzinami i nawet niepokorna Larissa się w nie angażowała. Wszystkie trzy rozmawiały z Barbarą tej zimy więcej niż z matką przez całe życie. Matka zawsze była w polu albo z niewolnikami, albo w porcie, gdzie targowała się z handlarzami, albo w mieście, gdzie przesiadywała w gabinetach bankierów. Taki los i taka przyszłość nie interesowały Uny. Chciała robić coś innego, tyle że nie wiedziała jeszcze co.
Zima przeminęła i przeminął czas długich rozmów. Teraz pora na działanie. Na poszukiwanie samej siebie za oceanem.
– Babciu… – Una czuła, że nie powinna tego mówić, ale musiała. – Trochę się boję.
Kobieta podeszła do wnuczki i ujęła jej twarz w dłonie.
– Zmiany zawsze wydają się straszne. Pamiętasz, jak nieswojo wszystkie czułyście się po przeprowadzce do nas? Wystarczyło kilka wspólnych wieczorów, abyśmy stali się rodziną.
Tak, to było to. Una po raz pierwszy w życiu czuła, że ma prawdziwą rodzinę, i teraz musiała ją opuścić.
Zamknęła w podróżnych kufrach swoją przeszłość i przyszłość jednocześnie.
Nie ma odwrotu. Jutro wejdzie na pokład, dopłynie do nieznanego świata i nie, nie będzie się bała.
*
Cielsko okrętu zmniejszało się, ale Lucille nie pozwoliła Larissie ruszyć się z nabrzeża, dopóki nie pozostały po nim jedynie dwie smugi czarnego dymu wyrastające z linii horyzontu. CeeCee nie odprowadziła siostry do portu, bo nie mogła opuścić zajęć na pensji. Miała sporo zaległości do nadrobienia, dołączyła do grupy dziewcząt już po rozpoczęciu jesiennego semestru.
O nią Lucille nie musiała się martwić. Po tygodniu od przybycia do miasta była już bostonką pełną gębą. Co zdumiewające, Barbara zagarnęła jej córkę pod opiekuńcze skrzydła i stała się cudowną matką zastępczą. Lucille nie spodziewała się tego, gdy zasiadły do pamiętnej pierwszej kolacji.
Kiedy to było?
Zima przeminęła niemal niezauważalnie, a może to tylko Lucille jej nie dostrzegła, bo zajęta była zamartwianiem się o losy plantacji pod kuratelą Paula. Ku rozczarowaniu dziewcząt śnieg spadł zaledwie kilka razy i nie poleżał długo. Lucille niemal nie wychodziła z poczty, wysyłała i odbierała depeszę za depeszą. O wieści z domu przepytywała każdego południowca, który pojawił się w mieście.
A pojawiali się coraz rzadziej. Napięcie wiszące w powietrzu iskrzyło jak aura wokół błyskawicy. Lucille przestała głośno mówić o tym, że przybyła z córkami z Nowego Orleanu. W porcie szeptano, że statek Uny to ostatni statek pasażerski, jednak nikt głośno nie powiedział, że ostatni przed wojną.
Larissa grzebała w żwirze czubkiem trzewika. Co za plebejski nawyk! Ile pracy by w tę dziewczynę nie włożono, każda zasada etykiety przelatuje przez nią jak woda przez sito. Zniszczy kolejną parę butów. Po kwadransie matka przestała ją upominać, ale miała niepokojące przeświadczenie, że za chwilę o buty może być trudno, a już na pewno, że podrożeją. Ktoś gdzieś szepnął, że armia przechwytuje bawełnę i gotowe materiały na mundury. Ktoś postraszył, że za chwilę żołnierze będą pukać do drzwi i prosić o racje żywnościowe. A potem brać siłą. Ramionami Lucille wstrząsnął dreszcz, poprawiła szal mimowolnym ruchem. Bryza od zatoki niosła odór pierwszego wiosennego zakwitu wody i dymu z kominów parowca.
Podobno Północ przestała wysyłać towary drogą morską i przyjmować okręty załadowane bawełną i cukrem z Południa. Paul pisał, że nie mają co zrobić z ostatnim zbiorem, gdyż w Nowym Orleanie nie ma przędzalni wyposażonych w napędzane parą maszyny. Część bel już pleśniała w stodołach.
Koniec gnuśnienia w mieście, trzeba wracać. CeeCee jest już zadomowiona, Una zniknęła za horyzontem. Trzeba jechać, póki jeszcze można. Skoro zamykają się szlaki morskie, to i linie kolejowe mogą niedługo zostać zamknięte albo zaanektowane przez wojsko. Podróż powrotna potrwa krócej, gdyż parowce w dół rzeki płyną o wiele szybciej.
Ta wojna, niedorzeczna, absurdalna, niewyobrażalna, tak naprawdę już trwa, choć jeszcze oficjalnie tego nie ogłoszono. Jeśli teraz nie wrócą do domu, później może to być niemożliwe.
Ile już stoją na nabrzeżu? I po co? Prom dowiózł Unę i Armagnaca do statku, a one nie wzięły ze sobą lornetki, więc i tak nie widziały, co się dzieje na trapie i na pokładzie. Poszczególne sylwetki były nie do odróżnienia w kłębiącej się ciżbie. Wszyscy przepychali się tak, jakby się obawiali, że okręt wypłynie bez nich. Aż dziw brał, że nikt nie spadł z trapu.
Armagnac opowiadał, że na Południu dżentelmeni już nabijają bagnety i zaplatają końskie grzywy. Zachowują się tak, jakby ten coraz bardziej prawdopodobny konflikt zbrojny miał być znakomitą rozrywką, czymś na kształt niedzielnego polowania na drobną zwierzynę. Choć usiłował zachować zimną krew, wyglądał tak, jakby ścigał go własny cień. Ignorując Unę, wsiadł na prom ze swoją świtą jako pierwszy. Pożegnał się zdawkowo i w ostatniej chwili odebrał od swojej towarzyszki podręczny kuferek, przypominając sobie, że był wychowywany na honorowego dżentelmena, nie tchórza.
Może na pokładzie będzie zachowywał się lepiej, ale o tym Lucille się nie przekona.
Raz jeszcze spojrzała na liścik, który wręczył jej syn Marii Louisy.
Niech Bóg prowadzi nasze dzieci bezpiecznie do brzegu. Wracaj do domu, Lucille, jesteś tu potrzebna.
Żadnych więcej wyjaśnień, nic do powtórzenia. Tylko dziwna zdawkowa wiadomość, która zasiała ziarenko niepokoju w sercu Lucille. Maria nigdy nie była przesadnie religijna i zaiste musiała bardzo martwić się o syna, skoro powierzała go opiece Boga. Mimo to, mając na uwadze swoje wątłe zdrowie, nie przyjechała, by pomachać synowi na pożegnanie. Zapewne wylała wszystkie łzy, wyprawiając go na Północ. No i co takiego dzieje się w domu, co wymaga obecności Lucille? Trzeba wracać i się przekonać.
Lucille znowu wyobraziła sobie, jak to jest tonąć. Nawet wiosenne suknie są wciąż tak obfite, że nasiąknięte z pewnością pociągną kobietę na dno. Jedna Larissa by się wyratowała, bo mimo zakazów od małego taplała się z murzyńskimi dzieciakami na bagnach i nauczyła się porządnie pływać. Oraz rozbierać samodzielnie z niedorzecznych tiurniur. Miała na sobie taką jedynie raz i zerwała ją w mgnieniu oka tuż po debiutanckim balu. Zapewne pod wodą również potrafiłaby to zrobić. Matka nie wiedziała, że Larissa nosi przytroczony do uda nożyk, tak na wszelki wypadek. Na przykład na wypadek topienia się w ciężkiej sukni.
Una również nie włożyła tiurniury na podróż, co wydało się Lucille w dziwny sposób krzepiące. Powinna była powiedzieć córce, żeby zapakowała do kufra także o wiele wygodniejsze męskie stroje, choćby do noszenia w kajucie, gdy nikt nie patrzy. Ale przecież równie dobrze może paradować po zamkniętej kabinie nago. Oby tylko nie zapukał do niej wtedy Armagnac.
Dlaczego pomyślała o chłopaku w ten sposób? Może dlatego, że zdarzyło jej się przydybać go w stodole z czarną służką. Przyłapała ich, zanim do czegokolwiek doszło, a Armagnac nawet nie wydawał się tą sytuacją zawstydzony, jakby zaciągnął dziewczynę na siano i nie bardzo wiedział, co dalej.
Już ona znała tych pozornie dobrze wychowanych podrostków. Znała też swoją córkę i wiedziała, że jeśli taki chłystek czaiłby się na jej honor, bez wahania strzeliłaby go w pysk i posłała do wszystkich diabłów.
Kolejny dreszcz, tym razem na wspomnienie pijawki na łydce Larissy. Wisiała przyczepiona do skóry jak wielkie, czarne winogrono. Obrzydlistwo! Pijawka w głowie Lucille zamieniła się w Armagnaca przyssanego do jej najstarszej córki.
Dlaczego Lucille teraz myśli o takich rzeczach? Pewnie dlatego, że Una dostała szansę, jakiej ona sama nigdy nie miała. Dopiero po dłuższym pobycie w Bostonie Lucille zrozumiała, że mogła wybrać inną drogę. Być może popełniła błąd, walcząc tak zaciekle o Akacjowy Zakątek. Być może gdyby wyszła za Alaina i została z nim na Północy, zamiast ciągnąć go ze sobą do Nowego Orleanu, jej życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Miałaby dom w mieście ‒ jak Barbara, a jej córki, gruntownie wykształcone i nienagannie wychowane, nie rozpierzchałyby się teraz po świecie.
Potężny statek unosi najstarszą do Starego Świata ‒ do nowego życia. To nie jest złe, to dobra decyzja, o której realizację zabiegała wbrew zdaniu społeczności i tradycji. Dobrze wychowała Unę, nauczyła ją, jak o siebie zadbać. Taki dzieciak jak Armagnac Jardineux nie jest w stanie jej zagrozić. A nawet jeśli, to Una musi poradzić sobie z nim sama i z pewnością da sobie radę. Przecież przyjaźnili się jako dzieci, a przynajmniej tak się Lucille wydawało. Dziś musiała przyznać, że zdecydowanie więcej uwagi poświęcała zasiewom, niewolnikom i belom bawełny niż własnym córkom.
I teraz została jej tylko jedna, z którą nazajutrz wraca na zgniłe Południe, z przeczuciem nadchodzących zmian i przeświadczeniem, iż nie będą to zmiany na lepsze.
Może trzeba było odsprzedać ziemię Paulowi, spakować kufry i również uciec? Porzucić dorobek całego życia i swoją tożsamość? Może nawet dać się wyrwać z korzeniami…? Mogłyby wszystkie wsiąść na transatlantyk. Mogłyby zamieszkać z Armagnakiem w winnicach jego dziadka, z dala od nadchodzącej zawieruchy. Ciekawe, co na taki rozwój wypadków powiedziałaby Maria Louisa? Nieszczęsna, wątła, skazana na wrośnięcie w ziemię, której nienawidzi. Gdyby nie marne zdrowie, uciekłaby wraz z synem, tego Lucille była pewna.
Decyzje zostały podjęte, pionki na rodowej planszy przestawione. Una jest już stracona, podobnie CeeCee, choć początkowo pomysł przeprowadzki do dziadków nie bardzo się jej podobał. Od małego słyszała, że zostanie żoną plantatora, co więcej wszystkie obowiązki małżonki już potrafiłaby doskonale wypełnić. Mimo to dziś za nic nie zgodziłaby się wrócić na plantację. Okazało się, że w Bostonie jest mnóstwo kawalerów znacznie bardziej interesujących od gnuśnych synów plantatorów.
Lucille westchnęła i spojrzała na snującą się po nabrzeżu Larissę. Została jej tylko ona, środkowa córka, ta najmniej udana, choć gdy głębiej się nad tym zastanowiła, doszła do wniosku, że to właśnie z nią i tylko z nią ma szanse na zachowanie ziemi i…
I co?
Lucille przycisnęła do piersi zwiniętą gazetę, jakby mogła wyskoczyć jej z rąk. Zdążyła tylko rzucić okiem na nagłówki i ze zgrozą myślała o tym, że już pół Europy rozprawia o ruchach abolicjonistycznych na północy Ameryki. Sytuacja przestała wydawać się absurdalna, a zrobiła się niedorzeczna. Niebezpieczna. Jeśli stracą siłę roboczą, upadnie cała gospodarka Południa. A tutaj, w Bostonie, każda gazeta przekonywała czytelników, że wojna wybuchnie lada dzień i to właśnie Północ zwycięży i narzuci Południu swoje liberalne poglądy.
Na Południu o niepokojach politycznych mówiło się zupełnie inaczej, to wywnioskowała ze zdawkowego raportu Armagnaca, bo przecież nie mogła wiedzieć, jakie nastroje panują tam teraz, gdyż od miesięcy nie była w domu.
Bostończycy podchodzili do ewentualnej wojny pragmatycznie i ze stoickim spokojem, bo w przeciwieństwie do południowców ich racje były poparte liczbami. Północ dysponowała fabrykami uzbrojenia i trzykrotnie większą armią. Dlaczego więc dżentelmeni z Południa trwali w uporczywym przeświadczeniu o tym, że ich armii nie można pokonać? Nie zdawali sobie sprawy z siły przeciwnika czy po prostu byli aż tak butni…?
Czy ta wojna jest komukolwiek potrzebna? Czy Południe poradzi sobie jako osobne państwo? Teraz, po kilku miesiącach spędzonych w Bostonie, Lucille nabrała pewności, że sobie nie poradzi, mało tego, że nadchodzącą nieuchronnie wojnę z pewnością przegra. Czy gdyby pozostałe damy Południa wiedziały to, co wie ona, odwiodłyby swoich mężów i synów od z góry przegranej walki?
Tymczasem Paul i pozostali plantatorzy zbywali prognozy lekceważącym śmiechem. Depesze od brata stały się paradą arogancji. „Niech tu przyjdą! Niech nam zabiorą niewolników!”, zdawała się słyszeć jego głos, gdy odczytywała wiadomości. Głowy się grzały, a przekonanie o zwycięstwie w przypadku wybuchu konfliktu zbrojnego było niepodważalne. Południe czuło się niezależne, nastroje separatystyczne wzięły górę dawno temu. „Niech sobie Jankesi wyzwalają swoich Murzynów, o ile jakichś mają, i dadzą spokój naszym tradycjom!” Nowe terytoria w znacznej części uznawały instytucję niewolnictwa, więc jeśli szlaki eksportowe na północ się zamkną, to zawsze będzie można rozwijać handel z włączanymi ziemiami. Tylko czy południowcy mają tego świadomość? Czy dadzą radę ot tak zmienić swoje przyzwyczajenia? Nawiązać nowe kontakty handlowe z terytoriami Missouri? To tam zginął Alain, broniąc ziem wyrwanych Indianom. Istnienie tych ziem i ich rdzennych mieszkańców było dla większości południowców równie realne co istnienie bajkowych krain. Trzymali się tego, co znali. Szczerze wątpiła w to, że otworzą się na nowe możliwości i na nowe perspektywy handlowe. Gdyby mieli otwarte umysły, nie broniliby tak zaciekle obecnego porządku. Ciekawe, co powiedzieliby na komentarze w dzisiejszych bostońskich gazetach? Lepiej zatrzymać to dla siebie, niczego im nie pokazywać, byleby się nie stać tym posłańcem, którego dekapituje się za dostarczenie złych wieści.
Zawiało i myśl odpłynęła. Przecież Lucille nie będzie pionierką handlu z Montaną! A może powinna nią zostać? Nawiązać jakieś kontakty teraz, tutaj, zanim wybuchnie wojna? Czy na tych wszystkich nowych terytoriach mieszkają już jacyś cywilizowani ludzie, czy tylko dzikusy, które zabiły jej męża? Jest wdową po wysokim rangą oficerze, córką bostonki. Teściowie z pewnością pomogliby jej w rozwinięciu tutaj jakiegoś interesu. Tylko czy przeddzień wojny jest dobrym czasem na rozkręcanie biznesów?
W myślach już układała depeszę do Paula:
Drogi bracie, przemyślałam wszystko, ziemia jest Twoja. Zaaranżuję spotkanie z prawnikiem.
Nigdy! Nie po tym, ile poświęciła dla tej cholernej plantacji! Uporczywa myśl wracała jednak jak wabiona do rybackiej sieci mewa. Jazgot tych ptaków wyjątkowo działał Lucille na nerwy. A może to nie chodziło o ptaki? Może kluczowe było przekonanie, którego nabrała podczas ostatnich tygodni, że jeśli wybuchnie wojna, to Południe polegnie?
Tak, szczerze rozważała ucieczkę. Nawet mimo to, że dopiero w zeszłym sezonie, po latach harówki, udało jej się ustabilizować swoją pozycję wśród właścicieli ziemskich. Nagle wszystko, czym do tej pory żyła, wydało się jej bez znaczenia. Wizja najstarszej córki zwiedzającej Stary Kontynent obudziła w sercu Lucille pragnienie poznania czegoś nowego. Wyrwania się z kieratu i obowiązków na zawsze.
Nie, nic z tego. Wrosła w ziemię Luizjany i jeśli ktoś wyrwie ją z korzeniami, to one nie przyjmą się nigdzie indziej.
– Maman? Możemy już jechaaać? – Larissa kopnęła nieduży kamyk, który z pluskiem wylądował w wodzie. Jak ulicznica.
Lucille westchnęła ciężko. Nie będzie żadnego uciekania do Europy czy zostawania w Bostonie. Wrócą na plantację i zagoni Rissę do roboty, by jakoś spożytkować tę jej nieokiełznaną energię. Krnąbrność i buta to cechy wyróżniające każdego południowca, nawet taką ledwie odrosłą od ziemi pannicę. I Lucille też, do niedawna.
Po kilku miesiącach spędzonych na Północy jej niezachwiane dotąd racje zaczęły kruszeć. A co, jeśli abolicjoniści mają rację? Zbudowali tę stalową potęgę bez wysługiwania się czarnymi robotnikami. Dysponują flotą, mają dostęp do szybszego szlaku w stronę Europy i jak widać doskonale sobie radzą bez bawełny, indygo i trzciny cukrowej. Jeśli ktoś powinien łaknąć niezależności, to właśnie Północ, a nie Południe.
Lucille odwróciła się tyłem do redy i ruszyła, zapominając, że jest z nią córka.
Trzeba wracać, upewnić się, że zasiew kiełkuje, że plony będą obfite. Miała nadzieję, że Paul posłuchał jej sugestii i zasiał coś, co można zjeść, a nie przeklętą bawełnę, której nikt nie chce od nich kupować. Trzeba zrobić zapasy. Trzeba dopilnować, by niewolnicy się nie zbuntowali i nie poderżnęli w nocy gardeł jej i Larissie. Jeśli faktycznie nastanie wojna, wybuchnie również bunt niewolników.
A wówczas stracą wszystko, dla czego poświęciła swoją wolność, młodość i zdrowie. Wszystko, co im zostało, to ziemia Akacjowego Zakątka: dom i pola uprawne. To dziesiątki orzących je rąk. Gdy tych rąk zabraknie, umrą pola i umrze całe Południe.
Choćby były nie wiadomo jak butne i energiczne, same ziemi nie obrobią.
Książkę Grzechy Południa kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,