Jeśli wygląd ma znaczenie, Niamh powinna już być martwa... Młode, ciemnowłose kobiety padają ofiarami ataków w Londynie. Szesnastoletnia Niamh przylatuje do stolicy Wielkiej Brytanii, aby odbyć letni kurs aktorski. Zaczyna również pracę w muzeum historycznym. Dziewczyna odkrywa, że jest bardzo podobna do ofiar, ale stara się nie skupiać na tym, co dzieje się w mieście. W pracy poznaję Tommyego - miłego, zabawnego i niezwykle przystojnego chłopaka - ma on wszystko, o czym dziewczyna może zamarzyć - przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa. Lecz lęk i wrażenie zagrożenia zaczynają coraz bardziej narastać, kiedy Niamh odkrywa coś bardzo dziwnego - podobne ataki miały już miejsce w Londynie. Wszystko to wygląda zaskakująco podobnie, jakby teraźniejszość i przeszłość przeplatały się ze sobą... Dziewczyna uświadamia sobie w końcu, że nic nie jest takie, jakim się wydaje. Czy to ona będzie następną ofiarą?
Do lektury powieści Cynthii Murphy Czeka Cię śmierć zaprasza Wydawnictwo Books4YA. Tymczasem już teraz zapraszamy Was do przeczytania premierowego fragmentu książki:
Londyńska Policja Metropolitalna
Protokół przesłuchania
Numer sprawy: 36926
Data: 28 czerwca
Oficer przesłuchujący: detektyw Pete Moran
Protokolant: posterunkowy Bowers
Kwalifikacja karna: ciężki uszczerbek na zdrowiu
Miejsce zajścia: Cannon Street, City of London
Imię i nazwisko ofiary: Mary Stevens
Data urodzenia: 27.12.2005
DETEKTYW MORAN: (szelest kartek) No dobrze, panno Stevens. Czy może pani opowiedzieć, co wydarzyło się wieczorem dwudziestego siódmego czerwca?
MARY STEVENS: Ja… tak, oczywiście. Było ciemno (słychać szloch) i… i… (szloch)
P. M.: Proszę się nie spieszyć.
M. S.: (popłakiwanie)
P. M.: Zacznijmy od początku. Zeznała pani, że wyszła z przyjęcia, zgadza się?
M. S.: Tak.
P. M.: Czy była pani sama? Nie? Proszę zanotować, że panna Stevens zaprzecza ruchem głowy.
M. S.: Na początku nie. Ale (westchnienie) ścięliśmy się z moim chłopakiem…
P. M.: Czy doszło do fizycznego starcia?
M. S.: Słucham?
P. M.: Czy doszło do bójki?
M. S.: Nie, tylko się pokłóciliśmy. I on sobie poszedł.
P. M.: Zostawił panią samą? O… (szelest kartek) drugiej trzydzieści nad ranem?
M. S.: (bardzo cicho) Tak.
P. M.: Czy przypomina pani sobie, gdzie to było?
M. S.: Tak, w pobliżu Tate Modern, niedaleko mostu Milenijnego. Widać stamtąd katedrę Świętego Pawła. Byłam wytrącona z równowagi. Nie przepadam za tamtą okolicą, zwłaszcza po zmroku, i mój chłopak dobrze o tym wie.
P. M.: Czy to tam została pani napadnięta? Tak? Proszę zanotować, że panna Stevens kiwa głową.
M. S.: (cicho) Tak.
P. M.: Czy może pani powiedzieć, co zobaczyła?
M. S.: Właściwie to nie. Już mówiłam, że było ciemno. Przykro mi. (pauza) Chyba najpierw go usłyszałam.
P. M.: Go?
M. S.: Chyba tak.
P. M.: Ale nie jest pani pewna.
M. S.: Nie, ale po co kobieta… (szloch)
P. M.: Musimy mieć pewność. Spekulacje mogą zaszkodzić w sprawie… takiej jak ta.
M. S.: W sprawie takiej jak ta. (pauza) A więc usłyszałam kogoś. Ten ktoś podkradł się do mnie, ale usłyszałam zgrzyt, zanim… (szloch)
P. M.: Zanim?
M. S.: Zanim mi to zrobił.
P. M.: Proszę zanotować, że panna Stevens wskazuje rany biegnące wzdłuż prawego obojczyka.
M. S.: W pierwszej chwili nie poczułam bólu. Tylko gorąco, a potem coś mokrego. Dopiero później dotarło do mnie, że to krew. Tyle krwi…
P. M.: Przykro mi. (szelest kartek) Ze wstępnego przesłuchania wynika, że została pani raniona czymś w rodzaju noża.
M. S.: To nie był nóż. (bardzo cicho) To były jego… tej osoby… paznokcie. Zerwał nimi mój naszyjnik.
P. M.: Panno Stevens, nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem.
M. S.: Paznokcie. Paznokcie były metalowe.
(Koniec przesłuchania)
Rozdział 1
Oto i ono. Moje nowe życie. Nowy początek, zero kłopotów z chłopakami, tylko ja, wielkie miasto i moja przyszłość. A przynajmniej tak mi się wydawało jeszcze dwie minuty temu.
– Przykro mi. Na liście nie mam żadnej Neve.
Mam ochotę udusić tego gościa, ale zmuszam się do uśmiechu.
– To po irlandzku – tłumaczę po raz siedemnasty od zejścia z promu. – Pisze się N-I-A-M-H.
– Och. – Niski mężczyzna w recepcji mojego nowego akademika mruży oczy i jeszcze raz przebiega wzrokiem po liście. Ma na piersi wypolerowaną stalową plakietkę z imieniem Derek. – Faktycznie, tutaj jesteś. Dziwna pisownia.
Przerywa mu seria głośnych huków, a gdy się odwracam, widzę wysoką, ładną brunetkę. Sapiąc z wysiłku, taszczy w dół schodów ogromną walizkę.
– Mam taką sprawę… – zaczyna, a potem spojrzenie jej wielkich brązowych oczu pada na mnie. – Przepraszam, zaczekam.
– Nic się nie stało. – Wskazuję kontuar. – Proszę bardzo. – I tak nie ominie mnie przeprawa z recepcjonistą.
To musi być coś ważnego, skoro przytargała na sam dół tę ogromną walizę. Szybkim rzutem oka upewniam się, że w recepcji nie ma windy.
– Bardzo ci dziękuję! – Dziewczyna zostawia walizkę u stóp schodów i podchodzi do kontuaru. Nie mogę oderwać oczu od maleńkiego diamencika skrzącego się w skrzydełku jej nosa. Jest czadowy! U nas nikt nie ma przekłutego nosa, chyba że liczyć naszą sąsiadkę Carrie Duncan, która po pijanemu wbiła sobie w dziurkę od nosa wielki, okrągły kolczyk swojej mamy.
– Tak? – pyta Derek z obojętną miną. Dziewczyna nawija na palec kosmyk włosów. Bije od niej niewymuszony luz zamożnej osoby. Ma ciemne włosy poprzetykane złotymi pasemkami, a ramiączko luźnej jedwabnej koszulki zsunęło jej się lekko z jednego ramienia. Założę się o każde pieniądze, że to ciuch vintage.
– Mój pokój jest strasznie wysoko – zaczyna. – Muszę się z kimś zamienić.
Derek powstrzymuje ją gestem dłoni.
– Nie mamy wolnych pokoi – burczy. – Irlandka zajęła ostatni.
Przyjemniaczek.
– Jeszcze się nie zameldowałam – protestuję.
Dziewczyna odwraca się w moją stronę i łapie mnie za ramię.
– Na pewno?
– Eee, no nie, właśnie przyjechałam. – Spoglądam na jej dłoń zaciśniętą na moim ramieniu.
Sytuacja robi się niezręczna.
– Na którym piętrze miała mieszkać? – Dziewczyna kieruje brązowe aksamitne spojrzenie ku samozwańczemu strażnikowi pokojów, który sprawdza coś w swoim rejestrze.
– Na drugim.
Dziewczyna znów odwraca się w moją stronę.
– Idealnie! Masz lęk wysokości?
– Eee… – Prawdę mówiąc, nie wiem. Tam, skąd pochodzę, większość budynków to domki jednorodzinne, a między moim domem a Dublinem nie ma ani jednego wieżowca, w każdym razie ja żadnego nie widziałam. Ale podobało mi się stanie na górnym pokładzie promu. – Raczej nie.
– O mój Boże, masz cudowny akcent! – piszczy dziewczyna, potrząsając moją ręką z takim entuzjazmem, że wybucham śmiechem. – Zamieniłabyś się? Bardzo cię proszę.
Dostałam pokój na dziesiątym piętrze, a mam koszmarny lęk wysokości. Potworny wręcz. Nawet na krzesło nie jestem w stanie wejść.
Jest… elokwentna. To chyba odpowiednie słowo.
Nigdy wcześniej nie spotkałam kogoś tak szykownego i czarującego. W porównaniu z moim prowincjonalnym akcentem jej głos zdaje się ociekać miodem i diamentami.
– Pewnie, dla mnie bomba. – Odwracam się do mężczyzny. – A pan nie ma nic przeciwko?
– Nie interesuje mnie to – wzrusza ramionami Derek. – W takim razie oddaj Irlandce swoje klucze.
– Mam na imię Niamh – cedzę przez zaciśnięte zęby.
Dziewczyna podaje mi zniszczony plastikowy breloczek, wyszczerbiony i podrapany, z którego zwisają dwa srebrne klucze. Pokój 1012. Mój pokój przez najbliższe sześć tygodni.
– Jak Neve Campbell? Ale oldskulowe imię!
– Yyy, tak – bąkam, z uśmiechem odbierając od niej klucze. Notuję w pamięci, żeby sprawdzić, kim jest Neve Campbell.
– Okej. – Derek rzuca na kontuar drugi komplet kluczy oraz plik formularzy. 215, pokój, w którym miałam zamieszkać. – Proszę się tu podpisać, a resztę wypełnić i przynieść jutro. – Podaje mi nadgryziony niebieski długopis, który biorę bardzo ostrożnie do ręki, starając się nie dotknąć końcówki. Składam podpis i oddaję długopis. Zauważam, że Derekowi nie chciało się poprawić numerów naszych pokojów w dokumentacji, ale to chyba bez znaczenia.
– Jeszcze raz wielkie dzięki! – Dziewczyna porywa nowy komplet kluczy i tanecznym krokiem rusza w stronę swojej walizki, ale zaraz odwraca się z powrotem do mnie. – Gdzie moje maniery? Mam na imię Sara. – Uśmiecha się. – Zaniosę to na górę, a potem wrócę i pomogę ci wnieść twoje bagaże, zgoda?
– Nie trzeba. – Biorę teczkę z formularzami i zarzucam plecak na plecy. – Mam tylko to.
Na widok jej miny chce mi się śmiać.
– To wszystko, co przywiozłaś? Serio?
Kiwam głową, czując, że się rumienię. Nie miałam wielu ciuchów do spakowania, w każdym razie takich, które chciałabym zabrać do Londynu. W gumiakach raczej nie zadałabym tu szyku.
– Garderoba kapsułkowa to jest to – dyszy Sara, z głośnym łoskotem stawiając walizkę na każdym kolejnym stopniu. Derek rozkłada przed sobą gazetę, ignorując dziewczynę w ostentacyjny sposób, więc podbiegam i łapię walizkę z drugiej strony. – Dzięki. Nie zdawałam sobie sprawy, ile wpakowałam do środka, dopóki nie musiałam jej wnieść i znieść.
– Naprawdę nie ma tu windy? – pytam, bo już zdążyłam się spocić.
– Jest – odpowiada niewyraźnie Sara. – Jest, ale dopiero od poziomu pokojów. Musimy tylko wejść po tych schodach i będzie już z górki.
– Całe szczęście – sapię, usiłując ukryć rwący się oddech, gdy manewrujemy w wąskiej klatce schodowej.
Udaje nam się wciągnąć walizkę na kolejny podest i już myślę, że najgorsze za nami, gdy nagle tracę równowagę i lecę do przodu. Tekturowa teczka wypada mi z ręki i przelatuje nad walizką, która zahaczyła jednym kółkiem o wykładzinę.
– O nie! – Sara pada na kolana, żeby pozbierać moje dokumenty, a ja szarpię się z walizką. Gdy w końcu udaje mi się wciągnąć ją z powrotem na podest, czoło mam zlane potem. Sara wręcza mi nieuporządkowany plik papierów. – Proszę – mówi z uśmiechem. – Chyba zebrałam wszystko.
– Dzięki.
Sara rusza z walizką ponurym korytarzem. Wciąż prezentuje się nienagannie, nawet się nie potargała. Ma pomalowane paznokcie u stóp, a złociste paski japonek podkreślają jej lekko opaloną skórę. Bladozielona farba na ścianie jest wytarta na wysokości ramienia i bioder, jak gdyby ocierało się o nią wiele ciał. Spod zieleni prześwitują warstwy bieli i żółci, świadectwo przeszłości budynku.
Na końcu korytarza znajduje się winda. Sara wciska przycisk i rozlega się brzdęknięcie. Drzwi otwierają się ze zgrzytem, zapraszając nas do środka.
– Nie osądzaj mnie zbyt surowo – mówi Sara, wsiadając. – Wiem, że to tylko jedno piętro, ale nie dam rady dłużej jej wlec.
– Ja też – odpowiadam ze śmiechem, zrzucam plecak z ramion i tarabanię się za nią do windy. Drzwi nie zamykają się od razu, więc przysiadam na plecaku i próbuję ułożyć dokumenty, a Sara wciska numery naszych pięter.
Na jej palcu wskazującym skrzy się piękny diamentowy pierścionek. Rany, ten jej niewymuszony styl, idealna mieszanka elegancji i modnego luzu. Zastanawiam się, czy ja też powinnam podrasować dżinsy kilkoma rozdarciami w strategicznych miejscach.
– A więc – zaczyna Sara – na jaki kurs przyjechałaś?
– Teatralny. – Nawet nie próbuję ukryć ekscytacji w głosie. Harowałam cały rok, żeby zaoszczędzić kasę na te sześć tygodni, i wciąż nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu jestem.
– Ja też! – Drzwi zamykają się z dygotem i winda rusza do góry. Zanim zdążymy cokolwiek powiedzieć, zatrzymuje się, a drzwi znów się otwierają. Sara odwraca się do mnie. – To moje piętro. Jeszcze raz ogromnie ci dziękuję.
Gdybym musiała mieszkać na dziesiątym piętrze, nie przeżyłabym tego. Wcale nie żartuję.
– Nie ma za co – odpowiadam z zakłopotaniem. – Po prostu cieszę się, że tu jestem.
– To tak jak ja. – Sara waha się przez chwilę, przytrzymując drzwi, żeby się nie zamknęły. – Hej, umówimy się na rano? Jeszcze nikogo tu nie znam.
– Chętnie. – A potem wypalam: – Ja też nie znam tu żywej duszy.
– Super! – Sara z uśmiechem odsuwa się od drzwi. – Zapukasz do mnie o wpół do dziewiątej? Skoczymy na kawę przed spotkaniem powitalnym.
– Jasne. – Macham do niej przez szparę w zasuwających się drzwiach. Ciekawe, czy przez noc uda mi się polubić kawę. – Widzimy się rano.
Winda rusza ociężale ku mojemu nowemu tymczasowemu domowi, a ja uśmiecham się do własnego rozmazanego odbicia. Widzisz, Niamh, już zdążyłaś się z kimś zakumplować. Dasz radę.
Drzwi otwierają się ze skrzypieniem, ukazując spłowiały i nieco zaniedbany korytarz, podobny do tego na dole.
Łapię za górny uchwyt plecaka, bo nie dam rady znów go założyć. Wlekąc go po ziemi, mijam kolejne numery, dopóki nie dotrę pod pokój 1012. Klucz bez problemu wchodzi do zamka.
Przekręcam klamkę, ale drzwi są oporne i muszę naprzeć całym ciężarem ciała, żeby się otworzyły. Wchodzę do małego, skromnego pokoju, którego jedyne wyposażenie stanowią pojedyncze łóżko, biurko oraz szafa, która widziała już lepsze czasy.
A, jest jeszcze okno. W bonusie.
Zostawiam plecak, podbiegam do okna i przyciskam nos do szyby, podjarana jak dziecko. Przede mną rozpościera się rozmigotana panorama Londynu, widzę wielkie
podświetlone budynki, których nazw nie znam. Podekscytowana wodzę spojrzeniem wzdłuż horyzontu – jak ogromne jest to miasto? Na widok Tamizy wijącej się pod moim oknem dostaję gęsiej skórki. Udało ci się, laska, myślę w duchu. Warto było harować, sprzątać stajnię i urobić się po łokcie. Jesteś tu, nareszcie tu jesteś.
Mimo podniecenia jestem totalnie skonana. Mam za sobą długą podróż i chcę się wyspać przed jutrzejszym dniem. Otwieram torebkę i wysypuję jej zawartość na biurko: minizestaw irlandzkiej herbaty w torebkach, chipsy Tayto i batoniki czekoladowe. Dzięki, siostrzyczko. Reszta mojego skromnego dobytku rozsypuje się wszędzie dookoła, ale mam to w nosie. Jestem zbyt zmęczona, a nie ma tu mamy, która mogłaby mnie ochrzanić.
O nie, zapomniałam o mamie. Wydobywam komórkę z bocznej kieszeni plecaka, gdzie ją wcześniej schowałam, i szukam ładowarki. Podłączam telefon do prądu i wpatruję się w popękany wyświetlacz, modląc się, żeby ożył. Mama mnie zamorduje, jeśli nie dam dziś znaku życia.
Ku mojej uldze ekran się rozświetla, więc szybko wstukuję wiadomość do mamy, żeby wiedziała, że dotarłam bezpiecznie na miejsce, a potem włączam tryb cichy. Kilka sekund później komórka zaczyna wibrować na porysowanym drewnianym blacie biurka, ale nie odbieram. O tej porze nie mam siły na rozmowę z mamą – jutro wstanę odrobinę wcześniej i wtedy zadzwonię. Teraz muszę się wyspać. Znajduję piżamę oraz bidon i omiatam wzrokiem pościel, zastanawiając się, ile osób spało w niej przede mną.
Czy jestem wystarczająco zmęczona, żeby to olać?
Chyba tak.
Przebieram się szybko i siadam na łóżku z plikiem dokumentów, przyciskając plecy do chłodnej, nagiej ściany. Rozkładam papiery przed sobą, żeby odszukać plan jutrzejszego dnia, i odkrywam, że mam wszystko w dwóch egzemplarzach. Sara musiała pomieszać zawartość naszych teczek.
Zerkam na moją welurową piżamę, której nogawki zdobią puchate owieczki przeskakujące leniwie przez płotki.
Nie mogę zejść na dół w takim stroju. Zaczynam sortować papiery na dwie kupki, jedną dla mnie, drugą dla Sary. Strasznie dużo tych formularzy – karta medyczna, karta meldunkowa… Gryzą mnie wyrzuty sumienia. Powinnam oddać je Sarze, żeby mogła zacząć je wypełniać. Spoglądam z westchnieniem na wesołe owieczki. Czasami naprawdę jestem zbyt miła.
Wciskam przycisk przywołujący windę, szurając klapkami po wystrzępionej zielonej wykładzinie. Drzwi otwierają się i wchodzę do środka.
Winda ze zgrzytem staje na drugim piętrze, a mnie ogarnia lekki niepokój. A jeśli Sara poszła już spać? Może źle oceniłam sytuację? Skubiąc brzeg rozpinanej góry od piżamy, podchodzę powoli do mojego niedoszłego pokoju. Waham się przez sekundę, a potem pukam. Cisza.
– Hej.
Podskakuję na dźwięk męskiego głosu.
– Chyba nikogo tam nie ma.
– Och. – Odwracam się, ale postać zniknęła już za rogiem. Z wahaniem pukam jeszcze raz, tak na wszelki wypadek. – Saro?
Nic.
Coś każe mi nacisnąć klamkę. Ku mojemu zaskoczeniu drzwi ustępują.
– Saro? – wołam. Cisza.
Musiała gdzieś wyjść. Chyba nic się nie stanie, jeśli wejdę tylko na chwilę, żeby zostawić formularze na jej biurku.
W pokoju Sary zasłony są szczelnie zaciągnięte i panuje mrok. Chyba rzeczywiście ma lęk wysokości, chociaż to tylko drugie piętro.
Zapach, który nagle uderza mnie w nozdrza, ma w sobie coś surowego i pierwotnego, co przyprawia mnie o mdłości. Ostrożnie idę dalej, chociaż mój mózg głośno protestuje. Coś jest nie tak. Moje oczy powoli oswajają się z ciemnością. W mroku majaczy łóżko, na którym leży jakaś skulona postać. Jedna ręka zwisa jej bezwładnie za krawędź łóżka.
Drzwi są uchylone i gdy robię krok naprzód, snop światła z korytarza pada na łóżko. Szeroko wytrzeszczone oczy. Rozrzucone po poduszce kosmyki włosów wyrwanych z cebulkami. Smukła dłoń opadająca ku wykładzinie, z pięknym diamentowym pierścionkiem na palcu wskazującym.
Po palcu powoli ścieka krew, tworząc na podłodze ciemną kałużę.
Książkę Czeka Cię śmierć kupić można w popularnych księgarniach: