Czesia Radziejewska ciężko choruje. Lekarze robią wszystko, by ją uratować, ale wkrótce okazuje się, że wyniszczająca choroba nie jest jedynym zagrożeniem dla jej życia. Szajka bezwzględnych bandytów pod wodzą zagadkowej postaci o pseudonimie Ojciec dokonuje próby porwania kobiety. Mąż Czesi, Feliks, pomaga jej w ucieczce i razem znajdują schronienie w domu na peryferiach miasta. Nowo poznany sąsiad, Mel, oferuje Radziejewskiej pomoc w postaci tajemniczych zabiegów medycyny alternatywnej. Parą małżonków targają wątpliwości, lecz rosnące zagrożenie ze strony przestępców i pogarszający się stan zdrowia kobiety zmuszają ich do radykalnych kroków. W natłoku dramatycznych wydarzeń żadne z nich nie zdaje sobie sprawy, że przeciwnik jest sprytniejszy niż mogłoby się wydawać, a ich los zmierza ku zakończeniu, którego nie sposób przewidzieć…
Do przeczytania książki Daniela Radziejewskiego Ostatnie powitanie zaprasza Wydawnictwo Novae Res. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment powieści.
ROZDZIAŁ
1
Leszno, rok 2001
Czesia. Nie ma mojej Czesi.
Zaparkował zielonego malucha pod szarym blokiem z wielkiej płyty, w którym zamieszkał wraz z rodziną ponad dwie dekady temu. Starszy syn z żoną i dziećmi dawno przeprowadzili się już bliżej centrum. Młodszy wciąż zajmował tu pokój, choć nierzadko nocował poza domem. Feliks Radziejewski nie wracał do mieszkania. Jeszcze nie teraz. Wysiadł z samochodu, spojrzał na budynek przedszkola, za którym rysowały się korony drzew pobliskiego parku. To właśnie tam się kierował. Z trzaskiem zamknął drzwi fiata i przekręcił kluczyk. Już dawno mógł zmienić samochód, stać go na większe i wygodniejsze auto. Sąsiedzi od dawna jeździli fordami, peugeotami i volkswagenami, ale nie on. Przemieszczał się tym pudełkiem na czterech kołach z czystego sentymentu. Poza tym jego egzemplarz zdawał się bezawaryjny i oprócz uzupełniania benzyny oraz oleju silnikowego, o dziwo, nie wymagał żadnych napraw.
Minęła północ wyznaczająca nowy dzień. Szczególny, i to podwójnie. Właśnie dzisiaj miał świętować pięćdziesiątą trzecią wiosnę swojego życia. Miał świętować, bo o tym w obecnej sytuacji nie mogło być mowy. Dzisiaj nie było Czesławy. Nie było jej też wczoraj i przedwczoraj. Niestety, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że sytuacja nieprędko się zmieni.
Zmrok zapadł kilka godzin temu. W okolicznych blokach przez niektóre okna przebijało się mocne światło, mieszkańcy zdążyli zapomnieć o zjedzonej kolacji i wlepiali oczy w ekran telewizorów, inni już dawno odpoczywali w objęciach Morfeusza. Feliks kroczył wolno ścieżką słabo oświetlonego parku. Nie liczył, które to już okrążenie. Czwarte? Piąte? Zegarek wskazywał dziesięć minut przed pierwszą. Czy martwił się o żonę? Bardzo. Szczególnie od początku zeszłego tygodnia, gdy jej stan dramatycznie się pogorszył. To właśnie wtedy notorycznie wypowiadała się o kimś, o kim wcześniej sporadycznie wspominała, i to bardziej w formie żartu. Ojciec. Za każdym razem, gdy poruszała jego temat, jej dusza rozsypywała się na kawałki, a ona sama zanosiła się szlochem, co pogarszało jej i tak nadwerężony już stan psychiczny. Bała się go. Bała się, że pewnego dnia tajemnicza postać zwana Ojcem przyjdzie i po prostu ją zabierze. Zabierze i nie pozwoli wrócić. Trudno powiedzieć, czy przyjmowane leki wpędziły ją w taki stan, czy kobiecy instynkt podpowiadał jej to, co stało się dla niej oczywiste, nieuniknione. Nie wiadomo. O Ojcu słyszeli wszyscy: policja, lekarze, rodzina, sąsiedzi, znajomi. Niestety, nikt nie potrafił ani pomóc Feliksowi w jego wewnętrznym cierpieniu, ani wyprowadzić Czesławę na prostą, przywracając jej spokój ducha.
Krążył. Dopiero teraz, gdy zamykał już bodajże szóste kółko, zauważył, że teren wokół stawał się coraz bardziej wybrakowany, coraz więcej w nim przestrzeni, a coraz mniej klonów, kasztanowców i lip. Otoczenie spowijała jasna, pogodna noc. Światło księżyca przebijało się przez konary, oświetlało okolicę. Nawet o tej porze dostrzegało się ulicę po drugiej stronie parku, co jeszcze w przeszłości było nie do pomyślenia ze względu na gęste zadrzewienie terenu. Zamyślił się nad wyglądem tego miejsca, lecz to nie miało znaczenia. Pozwolił sobie na tę chwilową dygresję, aby odciążyć umysł od uporczywych myśli, które nawiedzały go coraz bardziej natarczywie.
Czesia, co się z tobą stało?
Zatrzymał się przy ich ulubionej ławce, na której przesiadywał z żoną. Drobnej postury kobietką o krótkich blond włosach zaczesanych na bok oraz bardzo łagodnym usposobieniu. To miejsce odgrywało istotną rolę. Dla niego i dla niej. Według wspólnie rozpoczętej tradycji, okupowali je często, od czasu gdy wprowadzili się do Leszna, a więc jakieś dwadzieścia kilka lat temu. Z racji zmiany miejsca pracy Feliksa i przydziału mieszkaniowego przeniesienie się do nowego miasta było koniecznością, ale bynajmniej nie mieli zamiaru rezygnować z obyczaju, który mimochodem zapoczątkowali na swojej pierwszej randce. Kiedy on, przystojny młodzieniec po szkole milicyjnej w Szczytnie, przyszedł na ich umówione spotkanie z pudełkiem czekoladek, ona już siedziała na ławce. Czekała na niego. Doskonale zapamiętał szczegóły: uśmiech na jej ładnej twarzy, błysk w oczach, delikatny makijaż maskujący rumieńce oraz pozycję, w jakiej siedziała, z dłońmi spoczywającymi na spódnicy, trzymając nogi złączone i przechylone lekko na bok. Od tego czasu spotykali się już jako para, zabierając zwyczaj ze sobą. Oboje wiedzieli, że to coś, czego nie robią inni. Coś romantycznego, co wymyślili oni sami i praktykowali z wręcz religijną starannością. Nie chcąc, by ta piękna chwila w końcu uszła im z pamięci, postanowili kopiować ją wszędzie, gdziekolwiek zamieszkają.
Nie przyjdziesz dzisiaj, prawda?
Iskra nadziei tliła się w nim, podczas gdy inni już dawno ją zgasili. Niemniej odpowiedź narzucała się sama. Żonie groziło niebezpieczeństwo ze strony Ojca, a Feliks zbywał jej przeczucia. Zrzucał to na karb pogarszającej się psychiki kobiety oraz przyjmowanych silnych medykamentów, mających wyciszać złe myśli w głowie, ale też prowadzących do huśtawki nastrojów. Jednak od kilku dni zaczęły męczyć go wątpliwości. Coraz częściej zadawał sobie pytanie, czy Czesławie faktycznie tylko się wydaje, czy rzeczywiście ma rację. Czy może nawet grozić jej śmierć? Koniec końców nie potrafił się z tym zmierzyć. Nie umiał zestawić wyrazów „śmierć” i „Czesia” obok siebie, czy nawet w jednym zdaniu. To było ponad jego siły.
To niemożliwe, każdy inny, ale nie moja Czesia!
Postanowił zapalić papierosa i zatoczyć ostatnie koło. Gdy tak szedł przed siebie, pomyślał, jak trudno mu wracać do mieszkania. Szczególnie dzisiaj. Czekała go jedna rzecz do zrobienia. Musiał ją wykonać, jak co rok, a jednak teraz czuł, że na pewno złamie mu to serce. Dlatego wolał park. Odwlekanie tej chwili lepiej służyło jego stabilności psychicznej i integralności duszy. Po kilkunastu minutach znów przystanął w punkcie, z którego wyruszył. Usiadł na ławce i wpatrzył się w deski obok siebie, w miejsce, na którym powinna siedzieć. Ona. Miłość jego życia. Wyobrażał sobie jej sylwetkę, twarz, to, jak patrzy na niego i obdarza go uśmiechem. Jej oblicze zmieniało się co chwilę – młodsza wersja, kiedy poznał ją po raz pierwszy, nakładała się z tą bardziej dojrzałą, gdy spędzali tu czas miesiąc temu. Młodsza Czesława uśmiechała się szeroko, jej zielone oczy radowały się ich spotkaniem. Starsza zdecydowanie kontrastowała. Szczuplejsza na twarzy, z kącikami ust skierowanymi w dół, w oczach przebłyskiwały jedynie iskierki dawnego blasku. Wyraźnie coś zajmowało jej myśli. Jakby obawiała się nadchodzącego nieszczęścia, nadciągającego rozstania. Feliks to wyczuwał, aczkolwiek nie dociekał. Czy powinien był? Nie chciał dywagować, bo co by to miało zmienić? Zresztą i tak nie potrafił sobie odpowiedzieć. Z dzisiejszej perspektywy najważniejsze, że byli wtedy razem i nie poruszyli żadnej drażliwej kwestii, która mogłaby popsuć wspólny czas.
Zapalił kolejnego papierosa. Nikotyna ożywiała mu mózg, pozwalała trzeźwiej myśleć, a w trudniejszych chwilach na krótko odsuwała problemy na boczny tor.
Minęło trzydzieści jeden minut. Mógł poczekać dłużej, ale po co? Z żadnej ze stron nie rysowała się sylwetka kobiety zmierzającej w jego kierunku. Ulicami wokół parku przejeżdżały samochody, zaś chodniki świeciły pustkami. O tej porze trudno było spodziewać się gwaru przechodniów, tym bardziej poza centrum miasta. Radziejewski wstał z ławki, rozejrzał się dookoła po raz ostatni i podążył w stronę mieszkania. Nie mógł już dłużej zwlekać. Rzeczy, którą musiał wykonać, a której tak bardzo się obawiał, nie sposób pominąć. Wcześniej robili to razem, dzisiaj zrobi to sam.
Blok policyjny z wielkiej płyty na ulicy Włodarczaka znajdował się jakieś dwieście metrów od parku. Feliks szedł szybkim krokiem wzdłuż drogi osiedlowej. Zerknął na długi, niebieski moloch Szkoły Podstawowej nr 7 z przyległym boiskiem po jednej stronie oraz niewielkim budynkiem w brudnej bieli mieszczącym przedszkole po drugiej. Podświadomość kazała mu upewnić się, że teren wokół niego był czysty, a on nie minie się przypadkiem z małżonką podążającą w przeciwnym kierunku. Czy się niepokoił? Bardzo. Wchodząc przed blok, łudził się jeszcze, że ona stoi tam i wypatruje jego przybycia, że może z kimś rozmawia i czeka na niego, ale nie. Nie dostrzegł nikogo ani na chodniku, ani na trawniku między budynkami, z leżącymi gdzieniegdzie psimi odchodami i rosnącymi drzewkami. Pustka.
Stanął w trzypokojowym mieszkaniu na drugim piętrze.
Czesia?
Odpowiedziała mu cisza. Cisza i ciemność. Pozapalał światła, obszedł wszystkie pomieszczenia. Był sam, syn Daniel miał nie wrócić na noc. W powietrzu wyczuwał delikatny zapach jej mocnych perfum, wciąż unoszący się z dawno pozostawionego na wieszaku żakietu. Wszedł do sypialni, rozejrzał się tak, jakby szukał czegoś konkretnego. Wnętrze wyglądało skromnie: podwójne łóżko z szafkami nocnymi po obu stronach, komoda, na niej telewizor i kilka innych przedmiotów, firana w oknie. Ot, rozkład wyposażenia, jak wiele innych w pokoju o niewielkim metrażu. Podszedł do komody i podniósł ramkę ze zdjęciem. Na fotografii blondynka w krótkich włosach, które już z lekka przyprószyła siwizna, ubrana w białą koszulę i granatową spódniczkę siedziała na dużym fotelu z różą w dłoni. Spoglądała na rozkwitły kwiat, uśmiechnięta, a jednak Feliks dostrzegał w jej twarzy coś, o czym wcześniej nie pomyślał: zmartwienie, ból, strach. Kobieta najwyraźniej czegoś się obawiała. Czy to właśnie dlatego nie wróciła do domu?
Usiadł na łóżku małżeńskim, po stronie, na której spał, spojrzał na poduszkę żony. Leżała na niej złożona w kostkę koszula nocna, przygotowana na kolejną noc. Ponownie przypomniał sobie, że ostatnimi czasy Czesława coraz częściej wspominała o Ojcu, tak jakby obawiała się jego przyjścia. Czy dostawała od niego pogróżki, o których nie wiedział? A może odbierała telefony, o których mu nie powiedziała? On też słyszał o Ojcu w różnych sytuacjach i bynajmniej nie chodziło o jej własnego rodzica. Ten, jeśli dobrze pamiętał, zmarł w połowie lat osiemdziesiątych, matka lata wcześniej, a więc zagrożenie musiało nadejść z zupełnie innej strony.
Choć emeryturą cieszył się już od ponad trzech lat, policyjny instynkt jeszcze go nie opuścił. Wiedział, że musi spróbować poszukać odpowiedzi. Umysł nie przestawał pracować. Słowo „Ojciec” rozbrzmiewało mu w głowie, jakby zagubiło się wśród tysięcy skojarzeń i nie mogło trafić do odpowiedniej szufladki. Nagle doznał oświecenia.
Ojciec!
Ten Ojciec?
Dreszcz przeszył jego ciało, Feliks nie chciał dopuścić do siebie tej myśli. Czy pod nieobecność Czesławy mógł być zamieszany sam Ojciec lub jego ludzie? Serce zabiło mu mocniej, szukał innych wyjaśnień i prawdopodobieństw, jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Straszna myśl stanowiła jedyne logiczne wyjaśnienie.
We wspomnieniach powrócił do czasu, gdy pełnił służbę jako komendant w rawickiej policji. W tamtym czasie ksywa, która w każdym innym kontekście przywoływała pozytywne skojarzenia, w oddziałach kryminalnych wywoływała ciarki na plecach i nie schodziła z ust funkcjonariuszy w całym kraju. Tu nie było mowy o „tacie”, „tatusiu” czy nawet „ojczulku”. Ale o „Ojcu” – szefie odłamu grupy mokotowskiej specjalizującej się w handlu narkotykami, wymuszeniach, porwaniach dla okupu, morderstwach. Pomimo że Warszawa i jej okolice służyły im za główne tereny przeprowadzanych akcji, ich macki sięgały każdego zakamarka Polski, i Feliks doskonale o tym wiedział. W tym wszystkim tkwił jeden niezwykle bolesny fakt, z którym bardzo bał się w tej chwili zmierzyć. Porwanych w wielu przypadkach nigdy nie odnajdywano. Przepadali bez wieści. Znikali. Bez śladu. Na zawsze.
To niemożliwe! Nie moja Czesia!
Krzyknął na cały głos, schował twarz w dłoniach. Koszmarne myśli nie pozwalały mu odetchnąć. Dzięki jego rządom w policji w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych skutecznie zwalczano przestępczość w regionie, polepszano statystyki, niejednego skurczybyka wsadzono za kratki. Czy jednym z nich mógł być człowiek Ojca? A może ktoś z rodziny lub dobrych znajomych, co umknęło uwadze funkcjonariuszy? Niewykluczone. Można by powiedzieć: całkiem prawdopodobne. Z tej perspektywy zemsta stawała się w pełni wiarygodnym motywem przestępstwa.
Nie mógł już dłużej usiedzieć w miejscu. Nie miał pojęcia, od czego zacząć, musiał jednak podjąć jakieś kroki, choćby miał kroczyć w miejscu. Aktywność wydawała się lepsza niż siedzenie w domu i czekanie na cud. Feliks nie wierzył w cuda.
Wszedł do łazienki, obmył twarz, spojrzał w lustro. Zaokrąglone policzki, kruczoczarne włosy z przebijającą się tu i ówdzie siwizną, coraz mocniej zarysowane cienie pod oczami. A jednak za tymi skutkami ubocznymi postępującego wieku krył się przystojny facet o bystrym spojrzeniu i zawadiackim uśmiechu. W latach świetności mógł pochwalić się wysportowaną sylwetką i nieprzeciętną urodą skupiającą uwagę niejednej niewiasty. Aż do poznania Czesławy, kobiety skromnej, aczkolwiek inteligentnej, nierzucającej się w oczy, lecz posiadającej urok, od którego nie mógł i nie chciał się uwolnić. Aha, i było jeszcze coś. Oboje lubili palić papierosy!
Przeciągłe stukanie.
Jakby ktoś pukał do drzwi.
O tej porze?
Feliks zastygł przed lustrem. Kto to może być? – pomyślał. Mózg podsuwał mu dziesiątki mniej lub bardziej nieprawdopodobnych scenariuszy. Jeszcze nigdy nikt niespodziewany nie odwiedzał ich o tej godzinie. Ale też nigdy wcześniej Feliks nie tkwił w tak odmiennej sytuacji. To mógł być ktokolwiek. Zabłąkany pijaczek, który wszedł przez niedomknięte drzwi klatki schodowej i w upitej świadomości dobijał się do nieswojego mieszkania. To mogła być Czesława. A może sam Ojciec czy któryś z jego ludzi pukali niczym dżentelmeni z maczetą schowaną za plecami.
Otworzył szafkę, wyciągnął pokaźnych rozmiarów nożyczki, rękę schował za plecami. W wykrzywionym obrazie wizjera dostrzegł karykaturalną twarz swojego sąsiada. Zwężona górna część głowy, małe oczy, ogromny nos niemal wciskający się w judasza oraz małe, wąskie usta. Odetchnął z ulgą. Uchylił drzwi, wystawił głowę.
– Sąsiedzie drogi – zaczął prawie szeptem mężczyzna przepraszam, że tak późno, ale stałem pod blokiem z psem i zobaczyłem z zewnątrz zapalone światło, potem ruszający się cień, więc pomyślałem, że zapukam i spytam o Czesię. W dłoni trzymał smycz, na końcu której musiał znajdować się pies.
Zwierzę czekało poza zasięgiem wzroku Feliksa, jedynie przebierając nogami. Dało się słyszeć ciche stukanie pazurów o podłogę na schodach prowadzących na piętro.
– Wiadomo coś więcej?
– Nie mam żadnych nowych wieści – odparł Feliks, kiwnąwszy głową z rezygnacją.
– Rozumiem – przytaknął wysoki, chudy mężczyzna z zakolami na czole. – No nic, w każdym razie, proszę pamiętać, że my wszyscy na klatce trzymamy kciuki za pomyślne zakończenie. Gdyby sąsiad czegoś potrzebował, to…
– Dzięki bardzo. – Głos mu zadrżał. – Będę pamiętał.
Pożegnali się. Feliks przez moment poczuł się lepiej; wiedza, że wszyscy sąsiedzi wspierają ich z całych sił, podniosła go na duchu. Taki stan nie mógł trwać zbyt długo. Po chwili samopoczucie powróciło do bardzo niskiego poziomu. W głębi serca wiedział, że gdy zamykały się drzwi, zostawał sam na sam z koszmarnymi myślami, z brakiem snu, z walką, by nie stracić nadziei.
Muszę to zrobić!
Właśnie przypomniało mu się to, przez co tak naprawdę dłużej przebywał w parku, przed czym się opierał, co nie mogło dłużej czekać.
– Kolejny element tradycji już dzisiaj się nie spełni powiedział do siebie.
Na tę myśl zadrżały mu usta. W głębi czuł smutek miarowo przeradzający się w rozpacz, przypływ emocji, których poziom podnosił się z minuty na minutę. Wiedział, że tego nie utrzyma, że cały narastający ból w końcu znajdzie ujście.
Wszedł do kuchni, otworzył lodówkę. Do dużego pokoju wrócił z zapalniczką w dłoni. W drugiej niósł szklany podstawek, a na nim stała babeczka czekoladowa ze świeczką gotową do odpalenia. Usiadł przy stole, zapatrzył się w polewę okrywającą wypiek. Co rok kupowali ten sam deser, wyciągali go po północy – jak to sobie już dawno ustalili Czesława zasiadała obok, zapalała knot świeczki, najpierw składała życzenia, a potem dawała mu soczystego buziaka w usta i trzymając go za dłoń, prosiła, by pomyślał o życzeniu przed zdmuchnięciem płomienia. W ciągu dnia na stole stawał większy tort, do stołu dołączali synowie, synowa z dziećmi, niekiedy dochodził ktoś jeszcze. Rytuał z symboliczną urodzinową babeczką tuż po północy praktykowali z niezmienną starannością, podobnie jak wypad na ławkę w parku. Teraz nie było Czesławy. Siedział w towarzystwie pustego krzesła z wysokim oparciem. Spojrzał na drgający płomień, przywołał życzenie w myślach. Miał tylko jedno, to najbardziej oczywiste. Pamiętał, by nie wypowiadać go głośno, inaczej prośba – do Boga dla jednych, do siły wyższej czy losu dla innych – mogła się nie spełnić.
Zdmuchnął.
Ja pieprzę!
Odsunął podstawek z deserem, oparł się łokciami o blat, chowając twarz w dłoniach. Rozpłakał się, najpierw cicho, by za moment łkać głośno, niepohamowanie jak dziecko, jak ktoś, kto przed chwilą stracił najbliższą mu osobę. Emocje uchodziły przez usta, przez nos, przepona pracowała na pełnych obrotach, łzy rzewnie spływały po policzkach. Miał ochotę krzyczeć, przeklinać los, życie z całych sił, jednak nie mógł zebrać w sobie wystarczająco energii. Ostatnie tygodnie wypełnione stresem wyraźnie go osłabiły, aczkolwiek nie miał zamiaru okazywać słabości w chwilach, gdy musiał być silny, gdy musiał wspierać najbliższych. Oni również cierpieli, a on, głowa rodziny, poczuwał się do odpowiedzialności i opieki nad nimi.
Poczęły targać nim prośby, pretensje, wykrztuszał je z siebie wraz z flegmą spływającą z nosa do gardła, pluł łzami osiadającymi na ustach. Policzki oraz oczy spowiła głęboka czerwień.
– Boże, jeśli w ogóle istniejesz, powiedz mi, dlaczego zabrałeś mi Czesię?! Jak to wszystko się stało, do cholery?! Przecież ona nic nie zrobiła! Wytłumacz mi to wszystko, a jak nie, to niech cię szlag trafi!
Nie wierzył w Boga. Wiedział, że w chmurach nie skrywa się inteligentna siła wyższa wsłuchana w prośby cierpiących ludzi, gotowa przyjść im na ratunek i ulżyć w tym ciężkim, doczesnym bycie. Niemniej frustracja kazała mu wyżalać się niewidzialnej istocie, przekląć ją, opieprzyć, choćby dla lepszego samopoczucia. Położył ręce na blacie, schował w nie twarz. Płakał, wciąż głośno, wciąż niekontrolowanie, w końcu salon wypełnił się głośnymi oddechami, już mniej przerywanymi, a bardziej miarowymi i spokojnymi. Zamknięte powieki przynosiły mu teraz przyjemne poczucie ulgi, chwilę zapomnienia, oderwania się od bolesnej rzeczywistości, podczas gdy głowa wypierała wszystkie myśli, pragnąc choć chwilowego odpoczynku.
Poczuł narastający spokój duszy i umysłu w zaciskających się objęciach Morfeusza.
Sen.
We śnie rozpoczęła się projekcja niezrozumiałego filmu. Jego żona wróciła do domu, usiadła przy stole, zjedli razem babeczkę. Nie trwało to długo.
Rozbrzmiał głośny, irytujący dźwięk.
Feliks otworzył oczy, podniósł głowę, rozejrzał się wokół. Ściany pokryte jasną tapetą. Przed nim stół z obrusem, na nim nieruszony wypiek czekoladowy z wygasłą świeczką.
Telefon zawieszony z boku meblościanki w pokoju syna, Daniela, rozdzwonił się w mroku. Wcześniej Feliks zarejestrował jedynie pojedynczy dzwonek, tym razem usłyszał już czwarty z rzędu. Najwyraźniej ktoś po drugiej stronie linii nie zamierzał rezygnować. Ale o tej porze? W środku nocy?
Zerwał się z krzesła, popędził do drugiego pomieszczenia, natychmiast podniósł słuchawkę.
– Halo! – rzucił dość niecierpliwie z nutką zdenerwowania. – Radziejewski, słucham. – Teraz nieco łagodniej. Czekał na odpowiedź, ta nadeszła po dłuższej chwili.
– Ten Radziejewski? – Głos po drugiej stronie brzmiał dziwnie, trudno było dojść, czy należał do kobiety, czy mężczyzny. Co więcej, dobiegał z oddali, niczym z odległego końca tunelu. – Niedawny komendant policji w Rawiczu? Feliks Radziejewski?
– Przy telefonie! Z kim rozmawiam? – Wrócił do groźniejszego, niecierpiącego zwłoki tonu.
– Posłuchaj mnie, synu – odpowiedział łagodnie rozmówca. Pewnie wiedział, że wstawka z „synem” rozwścieczy Feliksa, ale nie martwił się tym. – Wyjaśnię ci coś teraz. Wiem, że Czesia jest w szpitalu, wiem też, że ciebie tam nie ma. Ale ja już jestem w drodze. Dokładnie za piętnaście minut zjawię się na miejscu i zabiorę ją ze sobą.
– To jakiś żart? – odparł Feliks, stojąc na ugiętych nogach. Brakowało mu tchu. – Kim jesteś, do cholery? Między nim, a głosem w słuchawce nastąpiło nieprzyjemne napięcie, zwiastujące mocne tąpnięcie.
– Ojcem! – odpowiedział mężczyzna i usłyszał głośny wdech Feliksa.
Wydech już nie nastąpił. Musiał słuchać, zupełnie zmrożony, sparaliżowany strachem.
– Jestem tym Ojcem. Już niedługo się spotkamy i wszystko sobie wyjaśnimy, tymczasem za moment stanę z Czesią twarzą w twarz. Pozostało czternaście minut.
– Nie! – wydarł się do aparatu Feliks. – Dorwę cię, rozumiesz? Dorwę cię, a wtedy nie ręczę za siebie! – Zamilkł.
Odpowiedział mu sygnał zakończonego połączenia. Stał jeszcze przez chwilę ze słuchawką w ręku. Burza myśli zmieszana z szokiem nie pozwalała ruszyć się z miejsca. Ten Ojciec! Przypuszczenia o Ojcu, na jego nieszczęście, okazały się słuszne. Czego od nich chciał? Zemsty? Po tylu latach? Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to i inne pytania kłębiące się w głowie. I do tego jechał po Czesławę, która przebywała w szpitalu? Nie miał pojęcia, czy to blef, czy prawda. Nie było czasu do stracenia. Dalsze gdybanie do niczego nie prowadziło.
Wyrwał się z umysłowego letargu, spojrzał na zegarek. Żółte wskazówki na białej tarczy wskazywały drugą czterdzieści osiem.
Czternaście minut!
Czas uciekał. Chciał dzwonić na policję, zgłosić to kolegom z Leszna, jednak próba powiadomienia służb odbierała mu cenne minuty. Jeśli miał uratować żonę przed zgubą, musiał działać. Sam! Teraz!
Zerwał się z miejsca, włożył buty, wybiegł z mieszkania. Słuchawka telefonu stacjonarnego luźno bujała się na kablu.
Książkę Ostatnie powitanie kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,