A może jesteś pan z kosmosu? Fragment książki „Kyle"

Data: 2025-01-28 12:26:01 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 15 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Genialny amerykański naukowiec budzi się po wypadku w nieznanym sobie miejscu, bez wspomnień, które mógłby uznać za pewne. Zdezorientowany i ścigany, odkrywa, że nie jest ofiarą, ale zwierzyną. W świecie rządzonym przez nowego, brutalnego tyrana, mężczyzna musi zmierzyć się z siłami gotowymi na wszystko, by go zniszczyć. Dzięki wsparciu ludzi ratuje swoje życie, by rozpocząć desperacką walkę o przetrwanie i przyszłość, która wykracza poza jego własny los.

Kyle T.M. Piro grafika promująca książkę

Kyle T.M. Piro to opowieść o sile umysłu i serca – kiedy myślenie staje się kluczem do przetrwania, a odwaga definiuje naszą wartość. Czy jeden człowiek może stawić czoła światu, który zwrócił się przeciwko niemu?

Do lektury powieści zaprasza Wydawnictwo Novae Res.

– Mózg jest najsilniejszym narzędziem, jest również najpotężniejszą bronią świata – przekonuje w naszym wywiadzie T.M. Piro, autor powieści. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zaprezentowaliśmy premierowy fragment książki Kyle. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

– A może jesteś pan… z kosmosu? – rzucił zaaferowany profesor.

– Z kosmosu to wszyscy są. Jeśli chodzi panu o to, czy jestem Ziemianinem, to tak, oczywiście. Jestem człowiekiem, obywatelem Ameryki, urodzonym tutaj, w Tennessee.

– To jakim cudem leki pojawiły się w szufladzie?

– Bardzo prosto. Chciałem, żeby tam były.

– A gdyby pan nie chciał?

– To szuflada byłaby pusta, podobnie jak inne, kiedy je przeszukiwaliście.

– To są albo czary, w co nie wierzę, albo jakaś niewiarygodna mistyfikacja. Tam są zamontowane skrytki?

Lekarz milczał. Po dłuższej chwili dowódca zaordynował:

– Najlepiej zabierzmy go do nas. Dajcie klatkę profesora! Za dużo cywili mamy na zewnątrz.

Jeden z żołnierzy wybiegł i już za chwilę wnieśli metalową klatkę z gęstą siatką i uchwytami do przenoszenia po bokach.

– Po co się trudzić. – Desmond pokiwał przecząco głową. Zniknę. Rozumiem pański zamysł, profesorze, i imponuje mi, jak głęboko przejrzał pan zasadę mojej obecności w tym miejscu, ale to bezskuteczne. W moich wymiarach ta klatka jest tylko bezwymiarowym punktem. Nie zatrzymacie mnie tu.

– Dokąd zabieracie naszego doktora? Przecież on nic złego nie zrobił… – załkała panna Gobbins.

– Nowy Houdini, znaczy się – zachichotał profesor, jednak jakoś tak bez przekonania.

Desmond sam wszedł do klatki. Zamknęli ją i wynieśli, a za klatką wyszli także pułkownik i profesor. W pokoju

27 zostało dwóch wojaków. Po chwili usłyszałem szczęk metalu dochodzący z zewnątrz, a potem dźwięk zatrzaskiwania klapy. Załadowali klatkę na ciężarówkę.

– Już go nie zobaczymy – ze łzami w oczach zwróciła się do mnie panna Gobbins, lecz nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Skrzypnęły drzwi i Desmond wyszedł ze swojej sypialni, wywołując szok u panny Gobbins. Krzyknęła i podskoczyła na krześle, o mały włos nie wywracając się wraz z nim przez plecy na podłogę. Zdążyłem jednak przytrzymać oparcie.

Doktor tym razem miał na sobie szary szlafrok, a z jego rąk zniknęły kajdanki. Mnie z kolei wydało się to tak dziwne, że aż normalne. Jakoś pozostałem opanowany. Żołnierze też ani drgnęli, ale na ich twarzach zastygły miny zdziwienia pomieszanego z niedowierzaniem i przerażeniem.

– Proszę o zachowanie spokoju, oni zaraz tu wpadną na powrót – zwrócił się do nas doktor, a następnie, jak gdyby nigdy nic, usiadł na fotelu.

Faktycznie, może po trzydziestu sekundach cała ekipa wojskowa z pułkownikiem, ale już bez profesora i jego klatki, wparowała do środka. Tym razem jednak widać czuli respekt – trzymali dystans od fotela, stojąc pod ścianą.

– Jak pan to zrobił? – zapytał oficer.

– Proszę zawołać pana profesora, będzie potrzebny.

Głównodowodzący skinął ręką i jeden z żołnierzy wybiegł. Za chwilę przyprowadzono dziadka. Nie emanował już taką pewnością siebie. Wyglądał raczej na wystraszonego.

28 – Może mi pan obiecać, no i pan również – tu Desmond spojrzał wymownie na profesora – że nie będziecie mi przerywać i spróbujecie zrozumieć, o czym mówię?

– Nic obiecać na tę chwilę nie jestem w stanie, niech pan mówi – rzucił pułkownik służbowym tonem, chyba bardziej sobie na odwagę.

Desmond popatrzył na nas, uśmiechnął się i powiedział:

– Jak zapewne wiecie, gdy śpimy, nasze marzenia senne pozwalają nam znaleźć się w nietypowych miejscach. Dzięki historiom i przygodom, które zdarzają nam się we śnie, nasz mózg wypoczywa. Wasza nauka na dziś przyjmuje, że mózg działa tylko odtwórczo, kompilując sceny, zdarzenia i doświadczenia, które już dane nam było poznać. A przecież tak wiele wynalazków, czyli zupełnie nowych rozwiązań, ich twórcy wyśnili. Czy nie jest to dowodem na to, że nasze sny to coś więcej niż wyłącznie kolaż minionych wydarzeń?

Na chwilę przestał mówić. Patrzył uważnie na wystraszone twarze profesora i pułkownika. Po chwili kontynuował:

– Otaczający nas świat pozornie składa się z trzech wymiarów i czasu, wszystko ma długość, szerokość, wysokość i sekundy, których przybywa. Ale w rzeczywistości wymiarów mamy znacznie więcej, a głowy nasze są do tych wymiarów bramami. Fale naszego umysłu mogą propagować się w wymiarach nieobserwowalnych dla naszych zmysłów i przy odpowiedniej sile woli uzyskać dokładną synchronizację z falami stanowiącymi w tych innych wymiarach nie tylko przedmioty czy ludzi, ale także cały otaczający świat. Cała nasza obserwacja to fala. Nasz mózg to brama, a to

29 nasz rozwój osobisty i wola podróżowania w te wymiary pozwalają lub blokują skorzystanie z niej. Światy w innych wymiarach są światami równoległymi, podobnymi, mimo to nie takimi samymi.

– Pan przybył… z przyszłości? – wyrwało mi się. Moje własne słowa i skojarzenie wystraszyły mnie.

– Trafnie, panie Thomas. Mój świat jest równoległy do waszego, ale również mieszkam w Ameryce. Są to inne Stany Zjednoczone, faktycznie daleko lepiej rozwinięte, bo nasz świat podążył inną ścieżką rozwoju niż wasz. Ja zawsze uwielbiałem lata pięćdziesiąte w waszej wersji zdarzeń, często tu przebywałem, a że ciężko pracuję, to i najlepiej mi się wypoczywa, śniąc sen synchroniczny z waszym światem.

Zapadła cisza. Słyszałem jedynie przyśpieszone oddechy.

– Pan sugeruje, że my się panu śnimy? – zapytał milczący od dłuższej chwili profesor.

– Cóż, w dużym uproszczeniu tak, ale wasz świat dla was jest realny. To ja się tu „wśniłem”. Jestem w połączeniu z ciałem w moich wymiarach, tutaj to transmisja fal mózgowych. Stąd zresztą wsadzenie mnie do klatki to słaby pomysł, bo zadziałała jak klatka Faradaya i połączenie zostało zerwane. Zniknąłem, a pan zakładał pewnie, że mógłbym skorzystać z teleportacji i że klatka mi to uniemożliwi. Rozumiem szok. Jasne, że wewnątrz po mojej osobie zostały kajdanki i ubrania. Ja z kolei obudziłem się, niestety musiałem iść do pracy, a gdy znowu wieczorem zasnąłem, to wśniłem się tutaj ponownie i wyszedłem z sypialni. Dla was to sekundy, dla mnie dzień życia. Na szczęście mam też kilka szlafroków…

30 Po dłuższej chwili ciszy pułkownik zrobił krok w kierunku doktora, wyciągając rękę:

– Panie Desmond, rozumiem, że siłą nie zmuszę pana do pójścia z nami. Jednak proszę zrozumieć, że nie jest pan dla nas wrogiem, jeżeli nie przejawia pan wrogich zamiarów. Pańska wiedza i paranormalne umiejętności przydałyby się narodowi, Ameryce. Po tych wyjaśnieniach ufamy panu. Wierzę, że jest pan patriotą. – Przestał na moment perorować.

Patrząc w jego spoconą bladą twarz, zrozumiałem, że myśli nad tym, jak ubrać w odpowiednie słowa to, co chciał powiedzieć czy też – zaproponować. Ucieczkę do przodu.

– Proszę rozważyć propozycję współpracy. W końcu wszyscy chcemy pokoju i ceną tego pokoju bywa potrzeba posiadania przewagi nad agresorem. Chociażby w postaci pańskiej wiedzy medycznej i medykamentów…

– Niech mi pan powie tak szczerze, tak od serca, jako dobry człowiek – przerwał mu Desmond. – Czy pan naprawdę wierzy w to, że moja ewentualna pomoc zostanie spożytkowana w celach pokojowych? A co, jeżeli jednym z czynników powstrzymujących was przed nowymi wojnami jest strach przed chorobami w innych częściach świata? Liczycie zapewne również na szybkie leczenie rannych żołnierzy. Całkowicie rozumiem, do czego pan zmierza. Uważam, że zamiary pańskie i pańskiej organizacji nie są pokojowe. Nawet dziś pokazaliście, co was napędza.

Zamilkł. Po chwili kontynuował ściszonym głosem:

– Wiem, że będziecie prześladować tych niewinnych ludzi tutaj, aby nigdy nikomu o mnie nie powiedzieli, a mnie

31 z kolei i tak będziecie próbowali zniewolić, aby zagwarantować sobie przewagę. Skończę w jakimś waszym lochu, taki jest wasz plan. Klatka… Dlatego muszę odmówić i co więcej, zabezpieczyć wszystkich przed losem, jaki możecie im zgotować.

– Zamierza pan nas zaatakować? – zapiszczał profesor.

– Niekoniecznie. – Doktor wykrzywił twarz w niesmaku. Przynajmniej nie fizycznie, ja prawie nikomu źle nie życzę. Wam też nie. Jednak muszę pana ostrzec: ja odejdę, ale jeżeli nie odejdziecie i wy i nie zapomnicie o sprawie, jeżeli kiedykolwiek tu wrócicie albo choćby jeden świadek tych wydarzeń dozna z waszej strony krzywdy, to pożałuje pan tego. I zresztą nie tylko pan, lecz i każdy, kto się do tego przyczyni. Żadnych wyjątków. Czy może pan otworzyć szufladę, tę, w której znaleźliście dyplom, i podać gazetę panu oficerowi? – zwrócił się do żołnierza.

Ten niepewnie spojrzał na dowódcę. Pułkownik sam podszedł i otworzył szufladę. Wyjął z niej „New York Timesa” i spojrzał na pierwszą stronę. Twarz mu stężała. Czytał dobrą minutę, po czym wymamrotał tylko:

– To nieprawda, to jakaś niewiarygodna sprawa, to niemożliwe… Ale skąd wiedzą?

– Na razie nie ma chyba problemu, bo jak pan spojrzy na datę, to zobaczy pan, że ta gazeta wyszłaby za trzy dni, poza tym jest ona w tej chwili wytworem mojej wyobraźni i kompilacją pewnych faktów – wytłumaczył Desmond. – Za trzy dni pojawiłyby się też inne gazety z tym samym tematem na okładce, jednak przecież najpierw redakcje musiałyby

32 wejść w posiadanie informacji prawdziwych, sądząc po pana reakcji. Skąd by to wszystko wiedzieli i mieli dokumenty? Zgaduję, że domyśla się pan, skąd je wyjmę: z tej oto właśnie szuflady. Albo reporter śledczy jednej czy drugiej redakcji znajdzie je w swojej? Kto wie?

Pułkownik, przygarbiony, stał jak sparaliżowany, trzymając w wyciągniętej ręce dziennik. W końcu, po dłuższej przerwie, odezwał się cichym, drżącym głosem:

– To co mam zrobić?

– Wyłuszczyłem to już. Zawieramy prostą umowę, która obowiązuje na zawsze. Wy wracacie i mówicie swoim przełożonym, że byłem nieszkodliwym wariatem i że wyprowadziłem się stąd. Nigdy nie wracacie, a ja, cóż, ja nie znajdę tych dokumentów. Wszak ponoć mi pan ufa. Słowo?

– Słowo – wymamrotał pułkownik. Przez chwilę zastygł w bezruchu, patrząc przed siebie, po czym raźniej zaordynował: – Panowie, odwrót, odwołać ludzi z terenu. Czy muszę oddać panu tę gazetę, doktorze? – zwrócił się do Desmonda.

– Widzę, że szybko się pan uczy. Proszę ją zachować, a najlepiej niech przeczyta ją też pan profesor. Na trzeciej stronie znajdzie z kolei sporo informacji o sobie. To powinno pozwolić wam lepiej się porozumieć w naszej sprawie. A potem ją spalcie, na razie to jedyny egzemplarz.

Wyszli wszyscy, oczywiście poza nami. Głównodowodzący chciał wyjść jako ostatni, ale Desmond pokazał mu ręką, aby został, po czym uśmiechnął się i powiedział:

– W każdej przykrej historii może być jednak coś miłego. Przy odrobinie oleju w głowie na pana miejscu obstawiłbym

33 wyniki meczów ze stron sportowych. Gdybym jakimś cudem dobrze wyśnił wszystkie, to lepiej będzie pan pamiętał o umowie. No i otrzyma pan pocieszenie oraz okazję do zmiany myślenia o świecie, ludziach i karierze. Sam pan zobaczy, że nie będzie trzeba czuć strachu przed czwartą władzą ani przede mną. Aha, profesorowi niech pan tych stron z wynikami meczów nie pokazuje, nie lubię tego człowieka. Do widzenia!

Pułkownik zawahał się, chciał coś powiedzieć, ale skinął tylko głową i wyszedł. Słyszeliśmy wszyscy, jak zwijają manatki, wykrzykując rozmaite komendy. W końcu odjechali. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, panna Gobbins popłakiwała.

– Odejdzie pan? – odezwałem się pierwszy.

– Tak, w końcu obiecałem. Desmond już nie wróci, słowa trzeba dotrzymywać. Zresztą nie chciałbym wywołać większego zamieszania wokół mojej osoby.

– Co napisano w tej gazecie?

– Nie chce pan wiedzieć. Myślę, że nawet niekiedy lepiej nie zdawać sobie sprawy z pewnych rzeczy.

– Bardzo będzie nam pana brakować – odezwała się łzawo zza chusteczki panna Gobbins.

– Co mamy powiedzieć ludziom we wsi?

– Powiedzcie, że mnie zabrali, i tyle. Dom sprzedajcie, papiery są gotowe, sami wiecie gdzie. – Skinął ręką w kierunku komody. – Wybaczcie, lecz teraz idę już do sypialni. Dla pani Grety cała kuracja jest w słoiku w szufladzie, tej od gazety, jedna tabletka dziennie aż do ich wyczerpania. A potem

34 niech jak najwięcej chodzi, gimnastykuje i się nie objada. Na pewno będzie długo cieszyć się zdrowiem. Dziękuję wam za wszystko. Żegnam was, trzymajcie się wszyscy zdrowo.

Wyszedł. Odprowadziłem pannę Gobbins do domu. Wcześniej zajrzała do szuflady – naprawdę był w niej samotny, spory słoik z tabletkami. Zabrała je ze sobą.

Zaszedłem i zapukałem jeszcze nazajutrz, ale gospodarza nie było. Rower stał w sionce. Zebrałem się na odwagę i zajrzałem do sypialni. Na łóżku pozostał tylko szlafrok.

Umowa działała – nie wrócili i poza brakiem lekarza życie toczyło się normalnie. Pielęgniarka wznowiła swoją praktykę ziołolecznictwa i widać było, że dzięki rozmowom z Desmondem poprawiła receptury – były o wiele skuteczniejsze. Zawsze to coś.

Minął rok i ja sam, jak i wszyscy w wiosce, przetrwaliśmy go w dobrym zdrowiu, nie mieliśmy żadnego pogrzebu ani poważniejszego wypadku. Pani Greta skończyła kurację i faktycznie, jak na tak wiekową osobę odzyskała sprawność i zdrowie, bez dolegliwości czy paraliży. Wróciła do spacerów o lasce i sama zajmowała się własnymi potrzebami, a wózek inwalidzki trafił do kogoś innego, aż w miasteczku.

Któregoś dnia, wracając z pola, zobaczyłem biegnącą w moją stronę od swojego domu pannę Gobbins. Jej chusta powiewała niczym peleryna superbohaterów z tych książeczek z obrazkami, którymi od kilkunastu lat pasjonowała się młodzież. Mało brakło, a spłoszyłby mi się koń. Zaaferowana i zadyszana krzyczała:

– Przyjechał, syn przyjechał!

35 Zeskoczyłem z wozu i uspokoiłem szkapę. Ta wiadomość nie pasowała do stanu mojej wiedzy o jej rodzinie. Gdyby to miała być prawda, to wioska nieźle by ją wzięła na języki.

– Może to delikatna sprawa, ale przecież nie miała pani syna? – zapytałem ostrożnie.

– To siostry syn, ona dawno zmarła, a teraz będzie mieszkał u mnie, pomoże przy gospodarstwie, w ogóle dużo pomoże! Wszystkim pomoże! Wczesnym rankiem przyjechał. – Podskakiwała jak nakręcona i krzyknęła w kierunku obejścia: – Ed! No, Ed, chodźżeż, przywitaj z sąsiadem!

Nie sądziłem, że potrafi wydzierać się tak głośno, ciesząc się przy tym jak z wygranej na loterii.

Wysoki uśmiechnięty facet koło czterdziestki podszedł do nas, trzymając w ręce widły.

– Niech ciocia już tak nie krzyczy, ja całkiem dobrze słyszę. Sięgała mu pod ramię. Był wyższy ode mnie o dobrą głowę. Wyciągnął rękę ze skórzanej rękawicy i podał mi ją.

– Witam serdecznie, panie Thomas. Jak tam zdróweczko przez ostatni rok?

Popatrzyłem zaskoczony, że zna moje imię. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym mrugnął do mnie swoim zielonym okiem.

Książkę Kyle kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Recenzje miesiąca
Smolarz
Przemysław Piotrowski
Smolarz
Wszyscy zakochani nocą
Mieko Kawakami
Wszyscy zakochani nocą
Babcie na ratunek
Małgosia Librowska
Babcie na ratunek
Zaniedbany ogród
Laurencja Wons
Zaniedbany ogród
Raj utracony
John Milton
Raj utracony
Krok do szczęścia
Anna Ficner-Ogonowska
Krok do szczęścia
Kyle
T.M. Piro
Kyle
Pokaż wszystkie recenzje