Jesmyn Ward, stypendystka MacArthur „Genius” Grant i dwukrotna laureatka National Book Award, nareszcie po polsku we współczesnej powieści o rodzinie, budowaniu tożsamości i granicach opowiadania.
Trzynastoletni Jojo na swój sposób próbuje zrozumieć, co znaczy być dobrym człowiekiem. Stopniowo poznaje świat, czerpiąc zarówno z bliskich mu wzorców, rodzinnych opowieści oraz legend.
Splot wydarzeń zabierze go w podróż do więzienia stanowego Parchman w mrocznym sercu Missisipi, gdzie natrafi na pewnego udręczonego chłopca, który nosi w sobie całe zło amerykańskiego Południa. On również nauczy Jojo czegoś na temat człowieczeństwa, a także dziedzictwa, przemocy i miłości.
Wydawnictwo: Poznańskie
Data wydania: 2019-02-13
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 0
Tłumaczenie: Jędrzej Polak
Nielatwo napisać choć kilka słów o powieści, która już w lutym trafia do najściślejszego top bieżącego roku👌Zbieram się, ale za wiele z tego nie wychodzi, więc bardzo króciutko: powieść na wskroś poruszająca, wyzwalająca w czytelniku ogromne pokłady uczuć i emocji - od niedowierzania, złości, do morza czułości i wzruszenia. Łamie serce, a w każdym razie, z moim to uczyniła.
Z jednej strony ogrom zła - rasizm, dysfunkcyjna rodzina, z niedojrzałą do macierzyństwa wieczną nastolatką, przemoc wśród najbliższych. Z drugiej natomiast - mnóstwo bezwarunkowej miłości i zaufania. Wszystko podane w pięknym stylu, napisane chwilami poetyckim wręcz językiem, okraszone realizmem magicznym.
Jestem wstrząśnięta i zachwycona!
Niekiedy jest tak, że między mną a tekstem książki stoi coś, co nazywam szklaną ścianą, która co prawda umożliwia mi zobaczenie i usłyszenie bohaterów, ale nie pozwala mi ich dotknąć ani poczuć." Śpiewajcie.. " jest taką właśnie książką - bez wątpienia dobrą, świadczącą o tym, że pewne demony z historii nie są możliwe do okiełznania. Pozostając książką bardzo subtelną, uderza historią i konstrukcją bohaterów. To rodzina, w której nic się nie zgadza - trzynastoletni Jojo okazuje się dojrzalszy od swojej matki, ale rozdarty, rozchwiany, pozbawiony wzorca, gubi się we własnych uczuciach. Jedyną stałą wydaje się być jedynie miłość do młodszej siostrzyczki, którą Jojo kocha bezwarunkowo i której chce wynagrodzić brak czułości ze strony matki. Dziadkowie chłopca, zwani przez niego Mamcią i Tatkiem (do matki zwraca się po imieniu) to ludzie doświadczeni śmiercią. Opowieść dziadka wybrzmiewająca w opowieści Jojo, jest fragmentaryczna, ale wstrząsająca, dotyka spraw człowieczeństwa. Jojo nie wszystko rozumie - jest tylko zbyt dojrzałym jak na swój wiek chłopcem, na którego spada ogrom cierpienia, który obserwuje jego destrukcyjne działanie, a chaos pogłębia zjawa, która chłopcu zaczyna w pewnym momencie towarzyszyć. To element niezwykle ważny, odrealniający historię, albo pozwalający nałożyć jej filtr baśniowości - ale baśni ze świata Andersena, więc bez szansy na happy end. Śmierć unosi się nad całą rodziną - ukochana Mamcia pomału umiera na raka, i jak Jojo towarzyszy duch Bogasia, tak jego matce towarzyszy duch jej zabitego brata, pogłębiając rozchwianie emocjonalne kobiety, która nigdy nie powinna zostać matką. Jako taka, wzbudza jedynie odrazę i złość, a przynajmniej u mnie, jej postępowanie nie wzbudza współczucia aż do końca.
Myślę, że paradoksalnie to ten właśnie filtr magiczny zdystansował mnie do opowiadanej historii, postawił tę szklaną ścianę i sprawił, że nie umiem się nią przejąć. Tym niemniej, jest to książka, nad która warto się pochylić i poświęcić jej kilka godzin.
Jojo jest 13 letnim chłopcem, który opiekuje się młodszą siostrą. Ich matka, Leonie, nie potrafi okazywać uczuć, ani nie przejmuje się zbytnio swoimi dziećmi. Z więzienia wychodzi ojciec dzieci, więc Leonie, wraz z dziećmi i przyjaciółką, jadą go odebrać. Podróż jest długa i męcząca. Na miejscu Jojo poznaje Bogasia, chłopca, który ma niewyjaśnioną sprawę z jego dziadkiem...
To nie jest łatwa lektura ale porusza wiele strun w człowieku… Niesamowicie wzrusza…
Trzynastoletni Jojo pochodzi z rodziny dysfunkcyjnej… Brakuje mu autorytetów rodzicielskich. Możemy to na samym początku zauważyć, że w tej rodzinie nie ma normalnych tradycyjnych wzorców… Dziadek nazywany tatkiem, babcia nazywana mamcią, matka nazywana imieniem Leonie a Michael, ojciec siedzący w więzieniu... i do tego mała trzyletnia Kayla.
Jojo może liczyć właściwie tylko na dziadków. Jest jeszcze dzieckiem, które samo potrzebuje uwagi rodzicielskiej a niestety sam dźwiga na barkach brzemię, opiekując się siostrzyczką…
W tej książce każdy ma jakieś rozterki i czuje się samotny...
Czy ktoś kto nie zaznał rodzicielskiej miłości jest w stanie ją dać komuś innemu? Czy wychowując się w dysfunkcyjnej rodzinie da się być dobrym człowiekiem?
Jojo na podstawie obserwacji otoczenia, dziadkowych opowiadań czy legend babcinych uczy się być dobrym człowiekiem… Wplecenie wątków paranormalnych w tę smutną przytłaczającą historię jest fascynujące, nie wiadomo czy to sen czy jawa.
Ta książka uczy, że krew na rękach nawet dokonana z litości czy w dobrej wierze jest niczym natrętna mucha, nigdy nie daje spać… Zbrodnia zawsze domaga się sprawiedliwości.
Dzieciństwo odciska na nas piętno, tworzy naszą tożsamość, ma wpływ na to kim będziemy jako dorośli… Porusza też wątki nienawiści rasowej, narkotyków czy śmierci…
Od początku czytając ją czujemy niepokój, który sączy się w nas niczym trucizna, tak że aż strach przewracać następną stronę aby przekonać się jak się potoczy ta historia…
Wiem, że ta książka nie każdemu przypadnie do gustu ale naprawdę jest warta uwagi.
Przeczytane:2023-05-14, Wyzwanie - wybrana przez siebie liczba książek w 2023 roku,
„Śpiewajcie z prochów, śpiewajcie” to kolejna interesująca pozycja, której autorką jest Jesmyn Ward. Tym razem autorka, laureatka wielu wyróżnień i nagród, profesor nadzwyczajny, prowadzący kursy kreatywnego pisania, a także rezydentka posiadłości Grishamów, zabiera nas niewiele dalej. Można by powiedzieć, że za róg. Z perspektywy kogoś obcego, możemy zaobserwować urywki z życia rodziny, której autorka poświęciła znacznie więcej miejsca w powieści „Zbieranie kości”. W tej pozycji Ward skupia się na czymś zupełnie innym, na umieraniu. Jedni jej bohaterowie umierają jeszcze za życia, inni dopiero, kiedy na dobre przestaną oddychać. Dobrym przykładem tej pierwszej osoby jest Leonie, która zamieszkała z dziećmi, Jojo i – w zależności dla kogo – Michaeli / Kayli. Jej mąż trafił do więzienia, do Parchman, w którym siedział niegdyś jej ojciec.
Leonie, co jej rodzice dostrzegają na pierwszy rzut oka, nie ma i prawdopodobnie nigdy nie będzie mieć matczynego instynktu. To kobieta, bardzo młoda i niedoświadczona, która potrafi sama zjeść posiłek, napić się, czy się przespać, ale zapomina zapewnić tego samego swoim dzieciom. Tak naprawdę opiekuj się nimi i wychowują ich dziadkowie. To oni pamiętają, że należy im dać jeść, przygotować do samodzielnego życia. To od nich uczą się, jak samodzielnie się sobą zająć.
Matka, kiedy okazuje się, że jej córka jest chora, najpierw jest zła i próbuje się od niej odizolować, a potem chce ją leczyć ziołami, które bardziej mogą jej zaszkodzić, niż pomóc. Cała podróż, zorganizowana, by odebrać męża z więzienia i przy okazji otrzymać potężną dawkę narkotyków od jego obrońcy, jest niepotrzebnie zagmatwana, a dzieci są tu jedynie niewygodnym i bardzo uciążliwym bagażem, o którym trzeba stale myśleć i ciągle się o niego troszczyć. Leonie jest zadowolona, gdy po powrocie zostawia dzieci u rodziców i spędza czas ze swym nowo odzyskanym mężem.
Leonie nie żyje, ona wegetuje, obijając się od ścian. Jest nieporadna i niewydolna wychowawczo, nie wiadomo, czy i gdzie pracuje. A na domiar złego, wyszła za mąż za człowieka, którego krewny zabił jej brata, Dany’ego. Obie rodziny nie rozmawiają ze sobą. Michael, mąż Leonie, źle się czuje w jej domu. Ona natomiast nie potrafi porozmawiać normalnie z jego rodzicami. Oboje święcie wierzą, że kiedyś ta przykra i niewygodna dla wszystkich sytuacja, ulegnie zmianie, lub chociaż poprawie. Ze sposobu, w jaki opowiada o tym autorka jasno wynika, że obydwoje mogą się tylko łudzić.
Znacznie lepiej radzili sobie jej rodzice, do czasu, gdy matka się nie rozchorowała. Jaka by Leonie nie była córką, postanawia spełnić ostanie życzenie swej rodzicielki i przynosi jej wszystko, czego ta od niej żąda. Ojciec Leonie – milczek, ale wyjątkowo dobrze zbudowany i niezmiernie pracowity mężczyzna – który opuścił więzienie w bardzo podejrzanych i wyjaśnionych dopiero na końcu okolicznościach. Popełniając straszny czyn, jakim jest morderstwo.
I tu historia się trochę gmatwa, ponieważ rodzinie od dłuższego czasu towarzyszy Zrzek, istota, którą mogą dostrzec jedynie ojciec Leonie oraz jej dzieci. Wszyscy troje zdają się posiadać nadprzyrodzone zdolności – rozumieją mowę roślin i zwierząt, łącznie z matką, która wiele wie o ziołach.
Michael albo tego nie potrafi, albo po prostu nie chce tego dostrzec.
Niestety, i tym razem autorka nie zmierza do szczęśliwego zakończenia; przeżywamy śmierć jej matki – zwanej Mamcią – i poznajemy powód, dla którego jej ojciec, czyli Tatko tak szybko opuścił więzienie. Nie miał z tego wielkiego powodu do dumy. Tłumaczyć może go jedynie fakt, że warunki w więzieniu był naprawdę ciężkie i prawie nie do zniesienia.
Autorka i tym razem z ogromną sprawnością pióra serwuje nam historię o duchach o ludzkich grzechach i ułomnościach, o magii, która jak się okazuje, nie ma jednego imienia, lecz wiele, a każde z nich znaczy co innego. To również opowieść o ludzkiej godności, dorastaniu w cieniu przeszłości, zdobywaniu kolejnych umiejętności mogących pomóc w samodzielnym życiu, oraz o miłości, ale wyłącznie do własnej osoby i osoby swego męża. Pokazuje również warunki, w których nie tak dawno temu wychowywano dzieci, o ofiarach nienawiści i zdobywaniu wolności za wszelką cenę. O próbie przetrwania i przede wszystkim o śpiewaniu, bo do tego odnosi się tytuł, który chyba należy rozumieć tak, że należy słuchać zmarłych, ale jednocześnie dbać o żywych. Bo zmarli w niczym już na nie pomogą, a żywych możemy stracić. I to na zawsze. Niekoniecznie poprzez śmierć.
Dobre dla dojrzałych czytelników.