Człowiek z natury nie lubi być osamotniony. Choćby twierdził inaczej, to i tak po pewnym czasie łaknie obecności drugiej osoby. A jak już naprawdę się uprze, że towarzystwo drugiego człowieka jest mu całkowicie zbędne, to zazwyczaj sprawia sobie jakiegoś czworonożnego kumpla. Co nie zmienia faktu, że samotność przegrywa tę walkę w mgnieniu oka. Ale co by było, gdyby człowiek łaknął bliskości innego człowieka, a nie mógł tego uzyskać?
Mark Watney należał do ekipy marsjańskiej ekspedycji, gdzie miał swoje narzucone z góry zadanie. Niestety nawet nie zdążył udowodnić swojej inteligencji na Czerwonej Planecie, kiedy straszliwa burza piaskowa zmusiła jego drużynę do ucieczki. Pech czuwał nad mężczyzną i uaktywnił się w złej godzinie, przez co został ciężko ranny i stracił przytomność. Brak odzewu z jego strony był jednoznaczny z jednym - utracili go na zawsze.
Kiedy Mark wybudził się z niespodziewanego snu, odkrył że pozostał na Marsie całkowicie sam. Nie, nie mógł powtórzyć losów sławnego Kevina, ponieważ do dyspozycji pozostał mu zdewastowany przez wichurę obóz, minimalne zapasy powietrza i żywności oraz brak łączności z Ziemią. Nawet brakowało złodziejaszków, którym mógłby zagrać na nosie. Gorsza jednak była świadomość, że pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab z Houston uważali go za martwego, więc nikt nie mógł zorganizować wyprawy ratunkowej. Chociaż chwila... ona i tak przecież by nie pomogła! Gdyby wyruszono po niego natychmiastowo, to dotarliby na Marsa długo po tym, jak zabrakłoby mu pożywienia, wody i powietrza. Czyli i tak źle, i tak niedobrze. Jednakże Mark nie zamierzał się poddawać.
Watney rozpoczął heroiczną walkę o przetrwanie, a sporą wagę miały w tym nabyta wiedza, zdolności techniczne, pomysłowość i czasami szczęście.
Tylko czy to wystarczy, aby przeżyć? Jaki był sens walki, skoro i tak resztę życia miał spędzić w osamotnieniu? A może ktoś nad nim czuwał i zareagował w doskonałym momencie?
Powiadają, że głupi to ma zawsze szczęście. A co w takim razie z tymi mądrymi?
Swego czasu o [Marsjaninie] było dość głośno. Nie było to tylko spowodowane wchodzącą do kin ekranizacją, ale również za sprawą żartów nawiązujących do niecodziennej uprawy ziemniaków, jakie zalały internet. Nawet sklepy wykorzystywały ten chwyt marketingowy, umiejscawiając tę książkę w dziale owocowo-warzywnym. Nie byłabym sobą, gdybym nie chciała się dowiedzieć, o co tyle szumu. Zaopatrzona we własny egzemplarz natychmiastowo rozpoczęłam kosmiczną przygodę z Markiem Watneyem. Tylko czy towarzystwo tego astronauty było znośne? A może zapragnęłam zostać pierwszym trupem na powierzchni Marsa?
To chyba już u mnie tradycja, że przy lekturze niektórych książek pierwsze rozdziały wywołują u mnie sprzeczne emocje. Chociaż przy [Marsjaninie] zdanie rozpoczynające całą książkę wkupiło się w moje łaski i uniemożliwiło odłożenie jej, to największy problem stanowiły naukowe określenia, gdzie większość z nich nic a nic mi nie mówiła. Andy Weir - na całe szczęście - zadbał o moją edukację i z pomocą głównego bohatera, krok po kroku, tłumaczył mi zagadnienia i to nie w byle jaki sposób. Obdarzając Marka Watneya specyficznym poczuciem humoru stosowanym w kryzysowych sytuacjach (a ich było mnóstwo, no bo hej - został sam na Marsie!) wplatał je w jego rozbrajające wypowiedzi umieszczane w dzienniku. A dobrze wiecie, że nie gardzę takim stanem rzeczy. Dlatego też ochoczo obserwowałam heroiczną walkę osamotnionego astronauty. Przygryzałam wargi prawie do krwi, kiedy testował swoje kreatywne pomysły, nieraz narażając swoje bezpieczeństwo. Ale w sumie i tak niewiele ryzykował. Skoro i tak już był uznawany za martwego, to nie miało to największego znaczenia. Nawet nie wiecie, jak radość miotała mną niczym szatan, kiedy jego eksperymenty przechodziły te próby pomyślnie! Nerwów też trochę straciłam, bo przecież środowisko nie zawsze gra uczciwie, lecz te drobne kroczki umożliwiały mu przeżycie kilku czy kilkunastu dodatkowych soli*.
Żeby umilić czytelnikom lekturę, autor zadbał również o to, abyśmy mieli wgląd w to, co w tym samym czasie działo się na Ziemi. Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałam krzyczeć na bandę naukowców, że ich informacje są błędne, że ich człowiek nadal siedzi na Marsie i czeka na wsparcie. Pogrążeni w smutku po utracie jednego z lepszych ludzi ze swojej ekipy, pochłonięci udoskonalaniem planu związanym z następną misją, aby uniemożliwić takie okropne błędy. I na tym zakończę zdradzanie istotnej dla książki fabuły, bo przecież nikt nie lubi psucia takich niespodzianek. Napiszę jedynie, że dalszy rozwój akcji zmuszał moje serce i płuca do ciężkiej pracy, kiedy to czytając, dostawałam zadyszki. No i mogę się poskarżyć na zakończenie, które pozostało otwarte, a tutaj aż to nie pasowało. Jak autor miał czelność zrobić coś takiego? To takie nieludzkie! Ktoś leci ze mną, aby mu to przekazać w dosadny sposób?
,,Zacząłem dzień od herbaty nic. Herbata nic jest bardzo łatwa w zaparzaniu. Najpierw nalej trochę gorącej wody, potem dodaj nic".
Mark Watney to chyba jedyny mężczyzna, którego szowinistyczne przytyki potraktowałabym z przymrużeniem oka. Nasz główny bohater, prócz tego brzydkiego nawyku, miał tak ogromną wiedzę, że naprawdę mi nią imponował! Dorzućmy jeszcze poczucie humoru wywołujące u mnie szczery uśmiech to mamy wręcz ideał! Nieraz szczęka prawie wypadała mi z zawiasów, kiedy wpadałam w niekontrolowany śmiech. Doskonale wiedziałam, że właśnie te czynniki pozwalały mu nie oszaleć, ale gdyby nie to wszystko to zapewne rzuciłabym książkę w kąt i szybko o niej zapomniała. Mark Watney był trybikiem napędzającym całą tę czytelniczą maszynerię i wręcz wyłam z rozpaczy, kiedy fabuła przeskakiwała na Ziemię. Przecież uprawa ziemniaków czy eksperymentalne tworzenie wody były bardziej ekscytujące! Dobrze, dobrze. Zdradzę nieco o pozostałych bohaterach, bo przecież nasz tytułowy marsjanin posiadał konkurencję. Może nikłą, ale jakaś była.
Chociaż pracownicy NASA różnili się od siebie charakterami i obowiązkami, to nieraz mylili mi się i często nie umiałam pojąć, dlaczego jeden z nich reaguje negatywnie, skoro chwilę wcześniej skakał z radości nad cudownością podsuniętych pomysłów. Nie winię za to autora, tylko samą siebie, bo mój umysł nie chciał się skupiać aż nadto na ich nazwiskach. Jak już mówiłam, był zainteresowany kimś innym i nie chciał nikogo innego. Samolub. Ale bez problemu zdradzę, że nie było nikogo, kto mógłby mnie zdenerwować do tego stopnia, abym wyrzucała z siebie niecenzuralne słowa. Nie powiem, że mnie nie drażnili, bo już wcześniej wypowiadałam się na ich temat, ale pewne postaci polubiłam bardziej, inne znacznie mniej. To ogromny sukces, bo zazwyczaj natrafiam na kogoś, kogo umiem znienawidzić całym sercem.
,,Rozplątałem łóżko Martineza, zabrałem na zewnątrz sznurek i przymocowałem taśmą do kadłuba, wzdłuż linii zaplanowanego cięcia. To oczywiste, taśma klejąca działa w niemalże próżni. Taśma klejąca działa wszędzie. Taśma klejąca jest magiczna i powinna być czczona".
Andy Weir nie posiada jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mogłabym uznać za niezwykle oryginalny, ale dobrze wie, jak tworzyć, aby zaciekawić czytelnika. Wykreowana przez niego historia jest dopracowana, gołym okiem widać, że autor dopieszczał ją, jak tylko mógł. Chłonęłam jego dzieło niczym komar krew i przyznaję, że ciężko było mi odłożyć [Marsjanina]. Chciałam go tylko czytać i czytać, i czytać...
Ważne jest, aby człowiek - pomimo wielu przeciwności losu - nigdy nie pozwalał pokonać się podupadającej na zdrowiu motywacji. Powinniśmy spiąć te cztery litery, które są ulokowane tuż przy dolnej granicy pleców i walczyć ile sił, aby pokonać siejącą postrach rezygnację i pokazać, gdzie jest jej miejsce. Skoro Mark Watney potrafił wywalczyć dodatkowe dni życia na Marsie bez pomocy osób trzecich no to dlaczego nam miałoby się coś nie udać?
Podsumowując:
Jeżeli mogłabym cofnąć się w czasie i otrzymałabym możliwość odstawienia [Marsjanina] na półkę, nie biorąc pod uwagę zakupu tej książki, to wyśmiałabym osobę oferująca coś takiego i czym prędzej powtórzyłabym ciąg wydarzeń. Ta powieść dostarczyła mi tylu wrażeń, że nie wyobrażam sobie teraz, abym nie znała jej treści. Dlatego też, jeżeli masz jeszcze jakieś wątpliwości, moja opinia powinna je rozwiać i pogonić w siną dal. Spędzając kilka godzin sam na sam z Markiem Watneyem, będziecie mogli liczyć na to, że naprzemiennie będziecie pękać ze śmiechu lub drżeć ze strachu z powodu pomysłów tego szaleńca. A więc nie zwlekaj - nie pozwól, aby tytułowy marsjanin usychał z tęsknoty za tobą!
Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 2014-11-19
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 384
Dodał/a opinię:
Aleksandra Bienio
Zgaduję, że możecie to nazwać "porażką", ale ja wolę termin "nabywanie doświadczenia.
Nowa powieść autora bestsellerowego MARSJANINA! Prawa filmowe kupione na pniu przez producentów hitu MARSJANIN z Mattem Damonem w roli głównej. Dwudziestokilkuletnia...
Samotny astronauta musi uratować Ziemię przed katastrofą. Z załogi, która wyruszyła na straceńczą misję ostatniej szansy, przeżył jedynie Ryland Grace...
Jestem królem Marsa.
Więcej