Zło, które prowadzi Cię do bram piekła. „Piekło-niebo" Pawła Fleszara

Data: 2023-06-20 12:10:35 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Kraków, maj 2019 roku. Dzieci z trzeciej klasy podstawówki przygotowują się do pierwszej komunii, kiedy nad zalewem zostają znalezione zwłoki jednego z nich. Ślady świadczą o brutalnym zabójstwie – duszeniu kablem i gwałcie.

Wkrótce dochodzi do kolejnych zaginięć i morderstw chłopców w innych częściach miasta. W tym czasie odbywa się też premiera filmu braci Sekielskich Tylko nie mów nikomu i odżywa historia Gumisia, pierwszego terrorysty III RP.

Policja musi rozstrzygnąć, czy to przypadkowy zbieg okoliczności, czy elementy perfidnej intrygi. I czy papierowa dziecięca zabawka ,,piekło-niebo" może stanowić klucz do rozwiązania zagadki?

Funkcjonariusze wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej mają równie dużo problemów ze śledztwem, co ze sobą. Nikomu nie można ufać i każdy może się znaleźć w kręgu podejrzanych.

„Piekło-niebo" Paweł Fleszar - grafika promująca książkę 

Kryminał Pawła Fleszara piekło-niebo trzyma w napięciu do samego końca, a wiele zdarzeń, rzeczy i ludzi nie jest takich, jakimi się wydają. Do lektury zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki: 

Rozdział 1

1

Klaudia śni śmierć. Spazmy i konwulsje.

Absolutną koncentrację na niedużej postaci. Usta otwarte do bezgłośnego krzyku, wyszczerzone zęby, wybałuszone oczy. Kolana unieruchamiające drobne ciało. Piski, stęknięcia i rzężenie. Smukłe, ale twarde dłonie, które ściskają i ciągną coraz mocniej, mocniej, mocniej. 

Rączkę uderzającą bezsilnie, coraz krótszymi ruchami, w plastikową powierzchnię. Szum w uszach i bicie serca z podniecenia i emocji. Skurcze gardła, przez które nie przejdzie już oddech, jakiego coraz bardziej rozpaczliwie domagają się płuca. Zapach pierwszej majowej nocy, którego on już nie poczuje. Nogi wierzgające w agonii. Podmuch wiatru na dwóch twarzach: tężejącej i rozpalonej w ekscytacji.

Osuwającą się bez czucia sylwetkę. Siebie – pochylającą się nad nią.

2

Zalew Nowohucki był dla Mariana Stasiaka punktem stycznym do osi życia. Oś stanowiła aleja Solidarności, dawna Lenina, łącząca osiedle Szkolne, gdzie mieszkał, z hutą, w której przez czterdzieści pięć lat pracował jako suwnicowy. Zawsze wstawał za piętnaście piąta; golenie, śniadanie, jeden przystanek tramwajem, o piątej czterdzieści przechodził przez bramę, szatnia, a za pięć szósta krzątał się już na stanowisku. Od późnej wiosny do wczesnej jesieni zaczynał dzień kwadrans wcześniej i szedł na nogach, a jeśli nie dospał, zwłaszcza w lecie, gdy ostre słońce przebijało przez zasłony w oknie – dokładał do tego kilkanaście minut i obchodził zalew z trzech stron.

Na emeryturze ciągle budził się wcześnie. Nie będzie przecież leżał w łóżku niby jakiś wałkoń, więc wstawał niedługo po szóstej, a po odprawieniu łazienkowych powinności nie jadł, tylko wychodził na spacer. Zatoczywszy pełną pętlę wokół zbiornika wodnego, wracał na aleję, gdzie w starym, dobrym Społem kupował masło, mleko i twaróg, a w kiosku przy skrzyżowaniu z Orkana brał świeże bułki. Budził Emilię, przygotowywał śniadanie i razem jedli. W dzień wolny, jak dzisiaj, zaopatrzenie czekało już w mieszkaniu, ale nie zaniedbywał rytuału. Zakładając zmechacony polar i wiążąc adidasy, wspominał leniwie bizantyjski rozmach pochodów pierwszomajowych i galowe stroje nawet takich szeregowych jak on uczestników. Nie wiedział, że wróci do domu roztrzęsiony, żona długo nie zje śniadania, bo będzie go uspokajać i pomagać w zawiadamianiu policji, a on sam nie odzyska apetytu do wieczora.

Ominął zawodówkę, liceum i boisko. Przez parę lat towarzyszył mu na tej trasie kundelek z uszami gończego polskiego (Emilia nazwała go Kłapouchem), ale okazało się, że ma guza, i został uśpiony. Na następnego psa się nie zdecydowali. I tak za dużo było śmierci dookoła – co tydzień nie mógł się powstrzymać, żeby nie zacząć lektury „Głosu” od Kroniki pamięci, by sprawdzić, kto ze znajomych odszedł drogą wszystkich ludzi, a kto z nieznajomych był w podobnym wieku do niego.

Alejka oplatająca zalew była puściutka. Jak zwykle, z żalu nad marnotrawstwem, odwrócił wzrok, mijając ogrodzone pozostałości po drewnianej tężni, sfajczonej rok temu przez jakiegoś debila. W tygodniku pisali, że niedługo ma się zacząć odbudowa i rewitalizacja nabrzeża. 

Wczoraj było ciepło, na noc pochłodniało, zeszła mgła. Pośród unoszących się nad powierzchnią kłębków waty ujrzał niebieski rower wodny w kształcie samochodu, z literkami MO, dryfujący powoli w stronę Małpiego Gaju. Prychnął. Nigdy nie lubił milicji, a od czasu akcji pod Arką Pana w latach osiemdziesiątych – wręcz nie znosił. Gdy jednak znalazł się na brzegu położonym nieco wyżej, mógł zajrzeć do środka samochodziku zbliżającego się do wyspy. Zobaczył niedużą figurkę, bezwładną, dziwnie wykręconą, leżącą na brzuchu, w poprzek siedzeń. Dziecko miało dresowe albo piżamowe spodnie ściągnięte do kolan i wypiętą pupę.

3

Artur Sulima wyskoczył z opla przed zielonym toi toiem, niedaleko Domu Rybaka, odkopnął dwie plastikowe skrzynki, którymi jakiś cwaniaczek zajął sobie miejsce parkingowe. Innego wolnego nie było na całym odcinku Bulwarowej wzdłuż zalewu. Zanim ponownie wysiadł z samochodu, sprawdził w lusterku wstecznym, czy nie zburzył się przedziałek, który wczoraj układał mu Hansio w Chłopcach z ferajny przy Dietla, jego ulubionym barber shopie. Trzymał się idealnie, podobnie jak i trapezowato przycięta broda.

Gość w białym kitlu wrzeszczał do niego z ośmiokątnej, otwartej z pięciu stron na placyk ze stolikami, drewnianej budki. Pokazał mu więc z daleka blachę.

– Ej, no coś pan, panie!? Taką szmatą to każdy se może machać! – wściekał się tamten. – To miejsce zarezerwowane dla naszego grilla.

Nie zareagował, ale już czuł, że to będzie dzień użerania się z hołotą. W alejce kłębili się ludzie w różnym wieku, niemal wpychając się nawzajem do wody. Na przeciwległym brzegu technicy krzątali się przy rowerze wodnym udającym milicyjne auto. Zasłonili się z trzech stron granatowymi ekranami, ale nie mogli ustawić ich na wodzie, więc zgromadzeni obserwatorzy z ekscytacją komentowali ich poczynania. Paru filmowało smartfonami, zauważył nawet dwie lornetki. Co to, kurwa, jest, reality show!? Naprawdę nikt nad tym nie panuje?!

Biało-czerwoną taśmę rozciągnięto już w najbliższym rogu zalewu; stojącego przy niej chłopaka z ósmego komisariatu na osiedlu Zgody poznał podczas grudniowej sprawy nożownika spod Teatru Ludowego.

– Dzień dobry, panie podkomisarzu. – Tamten też najwyraźniej go pamiętał.

– Był dobry. Weź jeszcze kogoś i odsuńcie trochę tych gapiów – rozkazał Sulima.

– Tak jest, spróbuję. – Wyprostował się posterunkowy. Jakże on miał na imię? – Ale co my im poradzimy, takiej grupy nie usuniemy stąd we dwójkę.

– Nie szkodzi, poprzestawiajcie ich trochę, pohandryczcie się z nimi. To im przynajmniej utrudni obserwację. Skąd tu tylu ludzi i to jeszcze z dziećmi?

– Miał być piknik na powitanie maja. Dla dzieciaków właśnie – odpowiedział posterunkowy. Damian. Miał na imię Damian. – Organizator już przychodził się awanturować, ale nasz komendant go usadził. Powiadomił, że będą mogli zacząć dopiero, kiedy zakończymy czynności, może nawet po południu. Ale ludziom tego nie przetłumaczysz. Atrakcję mają.

– Dobra, Damian. To ją przynajmniej trochę popsuj. – Klepnął w ramię chłopaka, który wyraźnie się ucieszył, że oficer śledczy z wojewódzkiej pamięta jego imię. Takie nic nieznaczące gesty budują sympatię, która później może się przydać.

Ruszył wzdłuż placu zabaw z napisem na płocie „Park linowy NH” i przesłaniającą wszystko, olbrzymią, zielono-wiśniowo-żółtą konstrukcją nadmuchiwanej zjeżdżalni. Ustrojona balonikami scena potwierdziła informacje Damiana o pikniku.

– Cześć. Siema – przywitali się aspirant Tomasz Gomułka i starszy aspirant Andrzej Markowski. Jeśli dostanie od starego tę sprawę, będą stanowili jego tradycyjny zespół. Wśród idiotów i leni wypełniających komendę oni byli w miarę rozgarnięci i posłuszni. Warto było utrzymywać z nimi półoficjalne relacje.

– Mamy zamordowanego chłopca. – Andrzej, nazywany Lewym, bo był mańkutem, wskazał przykryty nieprzezroczystą folią kształt rozciągnięty w poprzek roweru wodnego.

– Pokażcie. – Podkomisarz ukucnął na brzegu, nad ciałem, które odsłonił dla niego jeden z techników. Od burej dresówki chłopca odcinały się jasno pośladki. – Patolog już był? Można go przewrócić?

– Tak, Obolewicz był, teraz czeka na ciało przy Grzegórzeckiej – odparł Lewy. – Spieszył się, bo miał tam coś do zrobienia. Technicy też już zdjęli z niego próbki.

Artur ostrożnie obrócił ciało. Obrzmiała twarz, wpółprzymknięte prawe oko, grymas wykrzywiający kąciki ust. Długawe, niestrzyżone włosy spadające na brwi i przyklejone do policzka.

Na szyi wyraźne czerwone pręgi. Chłopiec był w wieku szkolnym, ale nie miał więcej niż dziesięć lat.

– Przykryjcie go i niech zabierają – zadysponował Sulima, omijając wzrokiem obnażone podbrzusze dzieciaka. – Co powiedział patolog?

– Że uduszony. A dalej to, co zawsze, że nie może dokładnie stwierdzić, ale plamy opadowe, stężenie pośmiertne wskazują, że od zgonu minęło sześć–dziewięć godzin. Czyli między północą a trzecią nad ranem. Więcej powie po dokładniejszych badaniach i tak dalej.

– Technicy? – Sulima pokazał ekipę, która akurat pakowała się do samochodu. Wcześniej ozięble skinęli mu na powitanie. Z tymi patafianami nie dało się żyć w zgodzie.

– Też mają przygotować raport, ale już wiadomo, że chuja z tego będzie – westchnął Gomułka. – W rowerze jest mnóstwo śladów, bo od świąt był w użyciu, a od weekendu nie padało, za to naciągnęło trochę wody przez nietrzymające uszczelki przy pedałach.

Rzeczywiście, na dnie stała kałuża brudnawej cieczy, na której unosiły się opakowania po słodyczach, jakaś kolorowa kartka, dwa wąskie paski, chyba bilety.

– Czy te rowery nie były wypożyczane? Po drodze minąłem przy brzegu jeszcze dwa, też samochodziki. A skoro tak, to powinny być przymocowane – zastanawiał się na głos Sulima.

– Ten też chyba był, cienkim łańcuchem zamkniętym na kłódkę. Ale łańcuch i kłódka leżą przy pomoście, kłódka otwarta – opowiadał Lewy. – Albo miał klucz, albo wytrych.

– Albo tuman, który opiekuje się rowerami, zapomniał zamknąć – uszczypliwie stwierdził podkomisarz. – Trzeba go znaleźć, przepytać. Może ktoś zwrócił jego uwagę. Morderca mógł być tu w przeszłości, zdjął odcisk klucza i sobie dorobił.

– No tak – pokiwał głową Lewy. – W rogu, gdzie jest stanowisko tych rowerów, akurat nie świeci latarnia, już sprawdziliśmy. Stłuczona. Może to sprawca ją zepsuł. Ten skurwiel miał wszystko zaplanowane i przygotowane. Wiedział, że nigdzie dookoła nie ma kamer.

– To akurat każdy wie. – Artur popatrzył na niego z politowaniem. – W mediach było o tym głośno, już kiedy zjarała się tężnia. I co pewien czas pokazują się nowe artykuły, że dzielnica boksuje się z magistratem o założenie monitoringu.

Podkomisarz Sulima stał na mostku nad Dłubnią; w zagajniku, który oddzielał zalew od osiedla domków i willi ulokowanych przy Wańkowicza, w pobliżu dworku Matejki w Krzesławicach i tego zabytkowego drewnianego kościoła. To był jeden z problemów – zalew ze wszystkich stron przesłaniały zarośla, więc z otaczających go mieszkań i skupisk ludzkich, w środku nocy, raczej nikt nie mógł niczego zauważyć. A jednocześnie istniało sporo miejsc, gdzie ten bydlak mógł oporządzić dzieciaka. Pod kątem prostym do tego minilasku i Dłubni ciągnęła się aleja Solidarności, a za nią ogródki działkowe. Dopiero dalej i po skosie zaczynały się stare bloki osiedla Stalowego. Podobnie za Bulwarową: dwie szkoły i boisko z szatniami – opustoszałe nocą, pełne zakamarków – odgradzały od zalewu bloki osiedla Szkolnego. Krótszy bok za parkiem linowym zamykały nieczynne jeszcze baseny Krakowianki czy tej, jak jej tam teraz, Wandzianki. Za nią był jeszcze hotel – najbliższy budynek z funkcjonującą kamerą monitoringu, jednak na nagraniach nie zobaczyli nic podejrzanego. W ogóle niemal niczego tam nie było, poza dwoma samochodami z imprezującymi nastolatkami i kilkoma hotelowymi gośćmi, którzy ściągnęli do Krakowa na majówkę. Jedna para wybrała się na noc do dwóch klubów przy Szewskiej, wrócili taksówką o piątej nad ranem. Artek właśnie niedawno obudził ich i przepytał, Lewy znalazł w śródmieściu widocznego na nagraniu złotówkarza, ale żadne z nich nie dostrzegło niczego niepokojącego.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki piekło-niebo. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Piekło-niebo
Paweł Fleszar7
Okładka książki - Piekło-niebo

Kraków, maj 2019 roku. Dzieci z trzeciej klasy podstawówki przygotowują się do pierwszej komunii, kiedy nad zalewem zostają znalezione zwłoki jednego z...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Upiór w moherze
Iwona Banach
Upiór w moherze
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Jemiolec
Pożegnanie z ojczyzną
Renata Czarnecka ;
Pożegnanie z ojczyzną
Sprawa lorda Rosewortha
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Szepty ciemności
Andrzej Pupin
Szepty ciemności
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall
Gdzie słychać szepty
Bądź tak po prostu
Ewelina Dobosz ;
 Bądź tak po prostu
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Katarzyna Ceklarz; Urszula Janicka-Krzywda
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Zróbmy sobie szkołę
Mikołaj Marcela
Zróbmy sobie szkołę
Pokaż wszystkie recenzje