Nie wszyscy powinni mieć dzieci. Fragment książki „Wszystkie winy mojej matki"

Data: 2023-08-25 10:26:34 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 26 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Zu, wielka krakowska artystka, trafia w ciężkim stanie do szpitala. Nikt nie wie, co robiła wcześniej i dlaczego ma rany na dłoniach. Do szpitala przyjeżdża jej córka, z którą Zu nie widziała się przez dziesięć lat.

Gdy Gabriela była małą dziewczynką, nagle z jej życia zniknął ojciec. Musiała wtedy szybko dorosnąć i w przeciwieństwie do matki - stąpać twardo po ziemi. Kiedy jako dorosła kobieta wraca do Krakowa, zastaje swój rodzinny dom w rozpaczliwym stanie. Dawno niewidziane wnętrza i przedmioty sprawiają, że bolesne wspomnienia zasypują jej myśli i serce. Próbując uprzątnąć dom, kobieta odkrywa makabryczną tajemnicę skrywaną przez stare mury. 

Czy Gabriela i Zu będą chciały odbudować relacje zerwane wiele lat wcześniej? Czy dramatyczna historia z przeszłości, która położyła się cieniem na życiu obu kobiet, może stać się nicią łączącą na nowo matkę i córkę? 

Wszystkie winy mojej matki grafika promująca książkę

Do przeczytania powieści M.M. Perr (autorki serii kryminalnej z podkomisarzem Robertem Lwem) Wszystkie winy mojej matki zaprasza Wydawnictwo Prozami. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Wszystkie winy mojej matki. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

20

Gabriela nigdy nie przedstawiła mi żadnego swojego chłopaka, choć podejrzewam, że miała ich paru. Gdy ją zapytałam kiedyś, widząc, że codziennie odbiera telefon od kogoś z Gdańska, czy z kimś jest, wzruszyła ramionami i powiedziała, że to nie ma znaczenia. Zastanawiałam się nad tym długo. Dlaczego posiadanie rodziny miałoby nie mieć znaczenia? Bo czy jest dla człowieka na świecie coś ważniejszego niż rodzina? Gdyby to był rodzaj buntu wobec mnie, to bym to zrozumiała, ale Gabriela zdawała się mówić zupełnie poważnie. Nie wiązała z żadną znajomością nadziei na przyszłość. Tak jakby każda była z góry skazana na porażkę.

Mam w szufladzie biurka stary brudnopis. Wygląda bardzo przeciętnie, zwykła zielona okładka, starte rogi. Był to pierwszy zeszyt, na którego kartkach postanowiłam, jeszcze jako mała dziewczynka, zacząć zapisywać swoje myśli. Na pierwszych stronach są pojedyncze wpisy dotyczącego tego, co się działo, na kolejnych przemyślenia na różne tematy bardziej już ambitne, jak wówczas myślałam. Na trzech ostatnich kartkach napisałam swoje pierwsze opowiadanie. Gdy zaczynam pisać nową rzecz, to zawsze wyciągam ten mały brudnopis i kładę go koło siebie na szczęście, by nie zabrakło mi weny w trakcie i bym szczęśliwie dotarła do końca. Patrząc na moją niemal trzydziestoletnią samotną córkę, przypomniałam sobie jeden z wpisów z tego właśnie zeszytu. Dumny tytuł brzmi Dobrzy rodzice. Źli rodzice. Dziesięcioletnia ja wypisała tam wszystkie błędy swoich rodziców, których miała zamiar za wszelką cenę uniknąć. Pamiętam, że pisząc to, myślałam, że ich błędy są takie oczywiste i tylko prawdziwy głupiec robi coś takiego. Nie mogłam wprost pojąć, dlaczego ci inteligentni skądinąd jednak ludzie działają w sposób zupełnie chaotyczny wobec swoich dzieci. Miałam w głowie wyobrażenie siebie w roli matki i to wyobrażenie nie zakładało bynajmniej wzorca idealnego. Wręcz przeciwnie. Choć wiedziałam od dziecka, że nie zostanę przeciętnym człowiekiem i będę prowadziła najbardziej ekscentryczne życie, na jakie tylko wyobraźnia mi pozwoli, to matką chciałam być normalną. Moje macierzyństwo miało być jedynie bazą startową dla mojego dziecka, które się narodzi. Nie chciałam go nim przykrywać ani nakierowywać. Jeżeli zamiast małego geniusza miałabym urodzić małego idiotę, to niech tak będzie. Moim jedynym celem było zaszczepienie w dziecku poczucia wolności i szczęścia. Tymczasem patrzyłam na swoją dorosłą córkę i widziałam smutną osobę, która nie szuka bliskości z drugim człowiekiem. Oblałam na całej linii.

Odruchowo sama przed sobą zaczęłam się usprawiedliwiać. To nie ja, tylko okoliczności. Było dobrze, ale zrobiło się bardzo źle. Nie potrafiłam być samotną matką i nie planowałam przecież, że nią zostanę. Nie planowałam też tego, że pęknie mi serce i nie będę potrafiła żyć. Mimo wszystko uczucie niesmaku pozostało do wieczora. Na kolację przyszedł Ruben. On też nie był szczęśliwy, choć udawał lepiej niż Gabriela. Pia zrobiła wszystko, by obedrzeć go z jego męskości. Biedne dziecko. A ja stałam i tylko się temu przyglądałam przez te wszystkie lata. No ale cóż, Pia też nie pisała się na bycie samotną matką. Pomyślałam o naszych rodzicach. Czy oni też się nie pisali na bycie rodzicami w takich okolicznościach, w jakich żyli? Pewnie nie. Nie byli całkiem źli. Ich rodzice byli znacznie gorsi. Dziadek bił tatę do krwi, a mama pochodziła z patologicznej rodziny, w której najpierw wydawano pieniądze na wódkę, a dopiero gdy wystarczyło, to na chleb. Moi rodzice nie potrafili być dobrymi rodzicami. Pewnie byliby tacy, nawet gdyby warunki były inne. Nie mieli przecież dobrych wzorców. A czy ja byłabym lepszą matką, gdyby był ze mną Staszek? Chciałabym wykrzyczeć, że tak, że nasze życie byłoby wtedy zupełnie inne, ale w głębi duszy czułam, że niekoniecznie. Byliśmy skażeni nieumiejętnością czystego kochania albo czymś tam innym, co sprawia, że mówi się i robi nieodpowiednie rzeczy, wychowując dziecko. Grzech pierworodny, można by powiedzieć, na który nie ma lekarstwa. Choć się starałam, wychowałam córkę, która nawet nie chce spróbować założyć rodziny. I musiałam w końcu przed samą sobą przyznać, że jest w tym jakaś mądrość.

Nie wszyscy powinni mieć dzieci. Byłam o tym przekonana od dawna. Tylko dopiero teraz, jako starsza już kobieta, widzę, że ta lista powinna być znacznie dłuższa.

21

Patrzyła na matkę w bezruchu. Dni zmieniały się powoli w tygodnie, a ona w dalszym ciągu tkwiła na oddziale szpitalnym. Dzisiaj lekarz pozwolił Gabrieli wejść do sali. W ciągu tygodnia Zu się postarzała, a jej ciało skurczyło. Podkrążone oczy otwierały się, by po chwili ponownie zamknąć. Nie była już w śpiączce, ale jej stan trudno było nazwać przytomnym. Wyglądała na kruchą i całkowicie bezbronną. Stała się zupełnie niepodobna do kobiety, którą była zaledwie dziesięć lat wcześniej, gdy Gabriela wyjechała bez pożegnania. Teraz wydawała się, a może już była, kimś zupełnie innym, nowym, jeszcze niepoznanym, ale dla Gabrieli znacznie łatwiejszym do zaakceptowania. Włożyła jej zimną dłoń między swoje dłonie, poprawiła poduszkę i nakryła dodatkowym kocem. Zastanawiała się, czy to, co było między nimi, ma jeszcze znaczenie, skoro tamtej osoby teraz już nie ma i może już nie wróci. Ból i gniew tkwiący przez lata w jej trzewiach jednak nie zniknął. Mieszał ciągle w głowie. Gabriela zastanawiała się, czy kiedykolwiek widziała mamę z innym mężczyzną niż jej tata. Była przecież piękna, utalentowana i błyskotliwa. Lubiła uwodzić. Na przyjęcia zawsze zakładała ubrania nie tyle wielobarwne i zwariowane, ile oplatające ciasno jej ciało, które właściwie podkreślały te części, które lubiła najbardziej. Zawsze chętnie tańczyła z mężczyznami, którzy przychodzili na ich wieczorne przyjęcia. Muzyka była zazwyczaj skoczna. Gabrieli patrzącej przez szpary w schodach tańce wydawały się przede wszystkim dobrą zabawą. Wracając teraz do nich, nie pamiętała, by któryś z tych tańców wyróżniał się czymkolwiek znaczącym. Nie pamiętała również, by którykolwiek z goszczących u nich mężczyzn zwrócił szczególną uwagę jej mamy. Pamiętała jednak wyraźnie słowa Pii, która kiedyś po jednym z takich przyjęć, parząc w kuchni kawę, powiedziała, że chyba nikt pracujący w teatrze nie zna znaczenia słowa wierność, i to zarówno tyczy się aktorów i reżyserów, jak i elektryków oraz techników montujących scenografię, którym ewidentnie ta atmosfera się udziela. Teraz, niemal trzydzieści lat po wypowiedzeniu przez Pię tych słów w jej obecności, Gabriela zastanawiała się nad ich znaczeniem. Czy mogły one również dotyczyć jej mamy, która przecież pisała sztuki i tych gorszących ludzi w swoim domu gościła?

Gabriela, czując, że szpitalna sala coraz bardziej ją dusi, wyszła. Zamiast do samochodu zaparkowanego pod szpitalem wsiadła do zatrzymującego się akurat na przystanku tramwaju numer dwadzieścia dwa. Tym samym tramwajem dojeżdżała kiedyś do liceum. Lubiła tę linię najbardziej. Już z daleka można było ją rozpoznać, bo z tym numerem jeździły najstarsze wagony, z wysokim zawieszeniem, niedostosowanym ani do wózków, ani osób starszych. Każdego pasażera witał trzask składających się drzwi. W porównaniu z nowymi wagonami te były głośne. Każdy skręt zaznaczony był odpowiednim brzękiem. Nikt tu nie spał oparty o okno, bo szybko nabiłby sobie guza.

Zajęła samotne miejsce na końcu wagonu. W tramwaju znajdowała się garstka ludzi. Może dlatego, że godzina była południowa, a może dlatego, że gdzieś w połowie wagonu spał bezdomny. Tak czy inaczej wagon był niemal pusty. Nie było jednak w nim cicho. Z przodu siedziało czterech wyrostków. Jeden z nich położył swoje długie kończyny na zagłówku siedzenia przed sobą. Pozostali rozpostarli nogi szeroko, jak gdyby chcieli w ten sposób zagarnąć dla siebie jak najwięcej miejsca w tym pustym wagonie. Śmiali się głośno. Gabriela chwilę im się przypatrywała. Potem jednak jej wzrok padł na starsze małżeństwo, które wsiadło na kolejnym przystanku i usiadło w połowie wagonu, zaledwie metr od bezdomnego. Zorientowali się, gdy tramwaj już ruszył. Popatrzyli na siebie znacząco. Gdy chcieli się przesiąść, bezdomny się obudził. Zwrócił w ich kierunku głowę i się uśmiechnął. Starsza kobieta uśmiech odwzajemniła i usiadła z powrotem na tym samym miejscu. Jej mąż zrobił to samo. Mimo dyskomfortu, jaki ze względu na smród musieli odczuwać, zostali, bo odwzajemniony uśmiech przecież do czegoś zobowiązuje. Gabriela, patrząc na nich, przejechała przystanek, na którym zamierzała wysiąść. Potem przejechała kolejne. Historia, która kryła się na twarzach starszej pary, była zbyt pociągająca, by z niej tak łatwo zrezygnować. Na ósmym przystanku staruszkowie wysiedli. Na ich miejsce weszli młodsi ludzie z dziećmi. Gabriela chciała się poderwać, by wysiąść jeszcze przed zamknięciem drzwi, gdy zatrzymały ją słowa jednego z małych chłopców. Ciągnął swoją mamę do drzwi, mówiąc, że w tramwaju śmierdzi. Gabriela ponownie rozsiadła się na swoim miejscu. Tramwaj ruszył. Mama się zaczerwieniła, pociągnęła chłopca do siebie i coś mu szepnęła do ucha. Jej słowa były jednak słabsze od zapachu, bo chłopiec się dalej wyrywał. Cała grupa przeniosła się więc bliżej tyłu tramwaju. Bezdomny, wybudzony ponownie przez głośne rozmowy dzieci, odwrócił się w ich kierunku i wyszczerzył radośnie zęby. Chłopiec, który wcześniej głośno skomentował jego zapach, teraz patrzył na niego uważnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na coraz mniej dyskretne próby zagadania go przez mamę. W końcu, nie wytrzymując jakiegoś wewnątrz piętrzącego się napięcia, powiedział:

– Pan bardzo źle pachnie.

Bezdomny kiwnął porozumiewawczo głową. Nastąpiła chwila konsternacji u dorosłych.

– Powinien się pan myć – dodała głośno towarzysząca chłopcu dziewczynka.

– To niezbyt zdrowe w moim położeniu – odrzekł równie głośno bezdomny.

Wyrostki z przodu tramwaju ucichły i zaczęły nasłuchiwać. Rodzice dzieci zbledli.

– Mycie się jest zdrowe – odparł chłopiec.

– Ale nie tam, gdzie ja mieszkam – odrzekł tajemniczo mężczyzna.

– Mama mówi, że trzeba się myć, prawda, mamo? – zapytała mamę dziewczynka.

– Gdzie pan mieszka? – dopytywał chłopiec.

– Najczęściej mieszkam pod mostem, na bulwarach wiślanych.

– Dlaczego tam mycie się jest niebezpieczne? – Chciał wiedzieć chłopiec.

– Widziałeś kiedyś, synku, Wisłę?

– Tak.

– To nasza łazienka. Wieczorem tam się załatwiamy, ale myć się tam jest niebezpiecznie.

– Już nigdy nie pójdę nad Wisłę, jak tam są siuśki – skomentowała dziewczynka, wykrzywiając usta w dziubek.

– Nie tylko siuśki – zarechotał mężczyzna, a wyrostki z przodu wagonu mu zawtórowały.

Rozmowa dzieci z bezdomnym jeszcze chwilę trwała. Gabriela notowała ją w głowie, dopisując w myślach śmieszne zwroty akcji. Na pętli opowiadanie było niemal gotowe. Było dobre. Tak jak wiele innych opowiadań kłębiących się w jej głowie. A były ich setki. Powstawały już wtedy, gdy była dzieckiem, podczas takich jak ta podróży bez celu, napędzanych przypadkowo spotkanymi bohaterami i ich zupełnie niespodziewanymi historiami, które wnieśli do jej życia. Gdy była nastolatką, marzyła o tym, by pewnego dnia je opublikować. Kiedyś jednak, gdy przypadkiem jej koledzy zobaczyli ją jeżdżącą tramwajem od pętli do pętli i przypatrującą się ludziom, powiedzieli, że jest tak samo szalona jak jej matka. Wtedy jej plan legł w gruzach. Gabriela nie była i nie chciała być szalona jak jej mama. Musiała być odpowiedzialna. To ona przecież przed spaniem obchodziła cały dom, tak jak robił wcześniej jej tata, i sprawdzała, czy wszystkie drzwi są zamknięte, a palniki z gazem w kuchni zakręcone. To ona sama pisała sobie usprawiedliwienia za dni, kiedy była chora, i podkładała je tylko mamie do podpisania. Ona sama chodziła i kupowała sobie ubrania, które w przeciwieństwie do barwnych sukien, które czasami dawała jej mama, nadawały się do szkoły. Nie mogła być taka jak mama, więc przestała jeździć tramwajami. Zresztą do szkoły i tak miała zaledwie pięć przystanków. Tę odległość z łatwością mogła pokonać na piechotę. Zaczęła więc chodzić do szkoły pieszo, co było najprostszym rozwiązaniem. Jej mama nie chodziła na piechotę, więc to rozwiązanie musiało być również odpowiedzialne i rozsądne.

22

– Pani Gabrielo! – zawołał z łazienki majster.

Gabriela powoli wstała z kanapy na werandzie. Po wielkim zrywie dnia poprzedniego i samodzielnym spakowaniu całego salonu tego dnia bolał ją niemal każdy centymetr ciała.

– Tak, panie Bogdanie?

– Hydraulika w łazience zrobiona. To co teraz? Ma pani jakieś kafelki czy coś?

– Jeszcze nie mam.

– No to co chce pani, żebym robił jutro? Mam przychodzić czy nie?

– To może dobrze zrobić od razu kuchnię. Tam też będzie trzeba zmienić układ rurek. Chcę, żeby kuchenka była pod oknem, żeby można było gotować, patrząc na ogród.

– Czyli będzie trzeba przesunąć rury i zlew na ścianę obok? To trochę kucia będzie.

– Trochę będzie, ale co to dla pana – odpowiedziała, blado się uśmiechając.

– A zdąży pani z tą kuchnią do jutra zrobić? Jak mam tam tyle kuć, to najlepiej będzie wszystko stamtąd pozabierać, bo osadzi się pył.

Gabriela zerknęła kątem oka w kierunku kuchni. Nie była zbyt duża, ale kobieta wiedziała, że głębokie szafki kryją niezliczoną liczbę porcelanowych i szklanych obiektów, które wymagają starannego opakowania, nim będą mogły spocząć w kartonowym pudle.

– Nie musi pani od razu wszystkiego zawijać w gazety – powiedział Majster, jakby czytając jej w myślach. – Pani mama na pewno miała masę obrusów albo ręczników. Wystarczy układać warstwami. Przecież to tak tylko na chwilę, żebym zrobił swoje.

Gabriela kiwnęła porozumiewawczo głową.

– Tę ławę to tylko się przesunie troszkę i nawet nie trzeba jej ruszać.

Gabriela popatrzyła na ręcznie malowane zdobienia przetarte w wielu miejscach. Miały przynajmniej sto lat.

– To pamiątka. Wolałabym ją przenieść jeszcze dzisiaj na werandę. Łatwiej mi będzie pakować całą zastawę, gdy będę miała więcej miejsca – powiedziała.

– No to jak pani złapie tam, to możemy teraz przenieść razem.

Gabriela chwyciła mocno z jednej strony i razem z majstrem zaczęli powoli przesuwać mebel.

– O rany boskie. Dlaczego to takie ciężkie? – wysapał majster

– To nie jest zwykła ława. To trumienka.

– Co?

– Trumienka. Tak ją nazywaliśmy. Kiedy doniesiemy na werandę, to panu pokażę.

Gdy ustawili mebel pod oknem na werandzie, Gabriela otworzyła siedzisko. W środku widać było coś, co wyglądało jak druga, wewnętrzna skrzynia.

– To stary mebel, ale świetnie pomyślany – powiedziała, powoli przesuwając przednie nogi ławy do przodu. – Ona się rozkłada.

– W życiu czegoś takiego nie widziałem – odrzekł wyraźnie zaskoczony majster. – A do czego to służyło?

– Oczywiście do spania.

– Jak to do spania? Dla dzieci?

Ława miała metr siedemdziesiąt długości, a po rozłożeniu jedynie sześćdziesiąt centymetrów szerokości.

– Wie pan, dawniej ludzie byli mniejsi, zwłaszcza ci na wsi. A tę ławę przywiózł mój tata z domu swojej babci. U niej w tej ławie spał jeden z jej synów.

– A tu ktoś w niej spał?

– Jasne – zaśmiała się Gabriela. – Ale zazwyczaj nie z włas­nej woli. Widzi pan, ona jest bardzo głęboka po rozłożeniu. Jak się tam wejdzie, to jest jak w trumnie. Dlatego ją zresztą tak nazywaliśmy.

– To spaliście tam za karę?

– No za karę nie, ale jak ktoś za dużo wypił na imprezie u rodziców, to zdarzało się, że się potem w niej budził. To był taki nasz rodzinny kawał.

Majster popatrzył rozbawiony. Widocznie miał podobne poczucie humoru. Potem pożegnał się i wyszedł. Gabriela wyciągnęła kolejny karton kupiony w Castoramie. Zlepiła go mocną taśmą od spodu. Wiedziała, że obrusów nie ma co szukać. Zu wydała im wszystkim już dawno wojnę, tak jak wszystkim innym rzeczom, które trzeba było odplamiać i prasować. Obrusy świetnie zastąpić mogły góry ręczników, których nigdy nie brakowało. Po rozbudowaniu przez ojca domu powstało w nim całe mnóstwo pokoi, które dawniej z rzadka były długo puste. Zu uwielbiała gości, i to nie zmieniło się nawet po odejściu Staszka. W domu więc było zawsze wszystko, co potrzebne do ugoszczenia mniejszej lub większej liczby ludzi z daleka lub całkiem bliska. Sterty ręczników znajdowały się praktycznie w każdej komodzie i szafie.

W niezbyt wielkiej kuchni były bardzo głębokie szafki kuchenne. W każdej z nich stały dziesiątki kubków, szklanek, talerzy, kieliszków, misek oraz imponujących wielkością półmisków. Ponieważ w czasie każdej imprezy część z tych rzeczy padała ofiarą czyichś niezdarnych rąk lub zbyt żywiołowej gestykulacji, nic nie było do kompletu. Zu miała na to jednak sposób. Kupowała wyłącznie kolorowe, pstrokate naczynia w kolorze niebieskim lub zielonym. Choć na każdym był inny wzór, dzięki podobnym barwom ładnie wyglądały razem na stole. Zu nazywała je patchworkową porcelanową rodziną. Gabriela rozsiadła się wygodnie na podłodze. Pod bolące pośladki podłożyła sobie poduszkę i starannie wyciągała kubek po kubeczku z czeluści oliwkowej szafki kuchennej. Ta monotonna czynność sprawiła, że wkrótce jej myśli zaczęły błądzić po otchłani wspomnień, aż doszły do momentu, kiedy była jeszcze małą dziewczynką i wybrała się z mamą do teatru na pokaz tańców z całego świata. Organizatorzy starali się zrobić z tego przedstawienia prawdziwe święto. Rozmach przedsięwzięcia był ogromny. Gabriela pamiętała, że zanim wpuszczono je do złoto-purpurowej sali teatralnej, poczęstowano je malutkimi kanapeczkami, które zdobiły fikuśne korniszony. Podawano też szampana – w tamtych czasach to było coś, a mama czasami pozwalała jej wypić łyka. Gabrielę szampan nie interesował. Mikrokanapeczki skradły całkowicie jej serce. Pokazy tańca rozpoczęły się z pewnym opóźnieniem, na co niektórzy głośno narzekali. Pamiętała, że na scenę wyszedł najpierw ktoś bardzo ważny i w sztywnym ubraniu, które wyglądało jak zamrożone i niewygodne. Pan ten z poważną miną przepraszał za opóźnienie, które – jak wytłumaczył – wynikało z tego, że udało im się właśnie na ten wieczór zaprosić tancerzy i muzyków z krain tak odległych, że nikt wcześniej tam nie był, a jeśli był, to już nie wrócił, a jeśli wrócił, to bez muzyków i tancerzy. W każdym razie część tych ludzi czuła się dosyć obco w teatrze, czego organizatorzy nie przewidzieli, przez co mieli przed chwilą pewne problemy. Jak wszystkich jednak zapewnił ów ważny człowiek, problemy te zostały rozwiązane i festiwal mógł się rozpocząć. Gabriela pamiętała, jak zaczęły wtedy głośno klaskać z mamą, by dodać przestraszonym tancerzom otuchy. Po chwili podniosła się kurtyna, a na widowni pojawili się pierwsi artyści. Tak jak obiecywał organizator, tancerze tańczyli w sposób zupełnie wcześniej nieznany. Muzyka też brzmiała zupełnie nowo i obco. Czasami nawet nie jak muzyka. Gabriela była oczarowana. Jej mama również. Tancerze i muzycy byli za to przede wszystkim bardzo dzielni. Chyba nikt im nie powiedział, jak wygląda teatr od środka, bo część z nich, zanim rozpoczęła przedstawienie, rozglądała się tak, jak rozgląda się ktoś, kto wejdzie do dzikiej puszczy, a boi się węży. Nikt im chyba też nie powiedział, jak będą wyglądali ludzie, dla których oni będą tańczyli i śpiewali, bo gdy w końcu ich oczy przyzwyczajały się do ostrego światła padającego na nich z góry i dostrzegali siedzących na widowni obserwatorów, zastygali i wybałuszali oczy ze zdziwienia. Każda grupa okazywała jednak niebywałą odwagę i w końcu zaczynała grać i tańczyć. Po godzinie, gdy wydawało im się, że widziały już wszystko, na scenę weszło czterech starszych już i bardzo szczupłych panów. Mieli na sobie bardzo skromne ubrania. W przeciwieństwie do swoich poprzedników starali się zupełnie nie patrzeć na widownię, prawdopodobnie dlatego, że nie chcieli sprawdzać, czy są tak samo dzielni jak ich poprzednicy. Na początku ich muzyka była spokojna. Małe bębenki wystukiwały łatwo wpadający w ucho rytm. Gdy dołączyły kolejne instrumenty, muzyka stała się żywsza. Po minucie czwórka muzyków wykrzesała ze swoich małych bębenków tak niespotykaną energię i magię, że ciała słuchających zaczęły same się ruszać. Nogi wtórowały bębnom tak samo jak dłonie. Twarze panów na scenie również się zmieniły. Pojaśniały. Już nie byli starsi, tylko bardzo młodzi i pełni energii, którą zarażali wszystkich. Zu była tak nimi zachwycona, że już w trakcie ich występu stanęła i wiwatowała im, jednocześnie tanecznie podrygując. Gdy spektakl się zakończył, wzięła Gabrielę szybko za rękę i poprowadziła tajnym korytarzem, niedostępnym dla zwykłych śmiertelników, do części dla artystów. Odnalazła organizatora i zażądała głosem nieznoszącym sprzeciwu zaprowadzenia ich do czterech muzyków. Panowie siedzieli sobie spokojnie w jednym z korytarzy, zupełnie nie zdając sobie sprawy ze swojego sukcesu, i palili ręcznie zwinięte papierosy. Mama Gabrieli chciała z nimi porozmawiać, panowie mówili jednak tylko w swoim języku. Organizator zawołał więc tłumacza. Był nim śniady młody chłopak, jeszcze szczuplejszy niż muzycy. Jego skóra ściśle przywierała do widocznych kości czaszki. W przeciwieństwie do muzyków był bardzo kolorowo ubrany. Zu poprosiła go, by przekazał, że jest zachwycona ich występem i bardzo chciałaby wszystkich panów, łącznie z tłumaczem, gościć jeszcze tego samego dnia na kolacji. Dodała, że przyjmuje jedynie „tak” za odpowiedź. Panowie uśmiechnęli się szeroko i pokiwali głowami. Wieczorem zjawili się punktualnie. W rękach każdy z nich trzymał małą walizkę. Jak się szybko okazało, zaproszenie Zu zostało przez nich odebrane bardzo poważnie, więc żeby jej nie obrazić, zrezygnowali z pociągu do Moskwy, na który mieli wykupione bilety. Stamtąd mieli udać się w dalszą podróż do swoich domów. Ponieważ pociąg i tak był już stracony, Zu zaproponowała, żeby u niej zostali. A oni pokiwali głowami i tak zrobili. Czas wspólny mijał im wyjątkowo przyjemnie. Gabriela pamiętała, że polubiła zwłaszcza młodego tłumacza o imieniu Ardug. Okazało się, że to on jest winien całego zamieszania. Ponieważ bardzo potrzebował pracy i pieniędzy, skłamał organizatorom festiwalu tańca. Twierdził, że zna cztery języki, w tym rosyjski, mongolski i mandżurski oraz sześć lokalnych syberyjskich dialektów. Przy czym, jak się szybko okazało, tak naprawdę nie znał dobrze żadnego z nich, a rosyjski właściwie to tylko w stopniu pozwalającym zamówić piwo w knajpie. Ponieważ jednak bardzo się starał i rewelacyjnie ­gestykulował, nikt nie miał do niego żalu i przez cały czas pobytu gości w domu korzystali z jego usług. Ardug okazał się mieć również niesamowity dar aktorski. Czego nie potrafił przetłumaczyć, pokazywał. Gabriela z mamą nigdy nie miały pewności, kto jest autorem pokazywanych przez niego historii, bo muzycy czasami wypowiadali zaledwie parę niezbyt długich zdań, które Ardug zamieniał w spektakl ciągnący się przez niemal całą godzinę. Po trzech tygodniach Gabriela poznała Arduga i mieszankę różnych języków, którą się posługiwał, na tyle dobrze, jak jej się wydawało, że komunikowali się niemal swobodnie. Chłopak powiedział jej pewnego ranka, że muzycy bardzo proszą o ubłaganie jej mamy o to, by pozwoliła im już odejść do ich żon i by się na nich nie obrażała. Okazało się, że ze względu na wyjątkowo barwną kreację jej mamy tamtego wieczora w teatrze oraz stosunek organizatora teatru do niej byli przekonani, że Zu jest najważniejszą osobą w tej części kraju i to od niej zależą ich dalsze artystyczne losy. Poza tym bali się, że ją obrażą, nie przyjmując jej zaproszenia. Nie znali bowiem zbyt dobrze tutejszych obyczajów. Gdy przybyli do ich domu, jego wyjątkowy wystrój, a w owym czasie mamę szczególnie fascynowały wiejskie anioły oraz kapliczki ze świętymi, sprawił, że uznali Zu za osobę świątobliwą i tym bardziej wymagającą szacunku. Mama Gabrieli się nie roześmiała, gdy usłyszała tę historię. Wręcz przeciwnie. Przemyślała całą sytuację i zaczęła grać rolę, której publiczność od niej wymagała. Wyciągnęła z szafy swoje najbarwniejsze kreacje z różnych spektakli i przygotowała wielkie przyjęcie. Zaprosiła na nie wszystkie znane jej bogate rodziny. Muzycy zostali poproszeni o zagranie ponownie tego, co grali wcześniej w teatrze. Gdy skończyli, Zu wyjaś­niła wszystkim, że teraz przyszedł czas, by ci wspaniali artyści wrócili do domu, który jest bardzo daleko stąd, gdzieś na końcu świata. Niestety nie z ich winy nie mogli skorzystać ze zorganizowanego powrotu. Mama Gabrieli przemilczała powód ich zwłoki. Dała jednak do zrozumienia, że byli temu winni wszyscy i teraz na nich spoczywa odpowiedzialność zakupienia im biletów na wszystkie odcinki długiej trasy, która ich czeka. Przybyli na kolację pokiwali głowami i wyciągnęli portfele. Dwa dni później muzycy stali już na stacji kolejowej. Zu zaopatrzyła ich w listy polecające do swoich przyjaciół mieszkających na trasie ich przejazdu. Pożegnanie było pełne radości i wzruszeń, ale też widocznej ulgi zwłaszcza po stronie starszych muzyków. Ardug, mimo że miał również kupiony bilet, w ostatniej chwili zrezygnował z wyjazdu i został u nich jeszcze na kolejny rok. Zu nie widziała w tym nic nadzwyczajnego. Gdy jego ciało z chudego przeobraziło się już w miękkie i dostojne, był gotów i on, by podjąć swoją podróż. Był już wtedy zupełnie innym człowiekiem. Mieszkanie pod jednym dachem z Wielką Zu sprawiło, że zalękniony i przesądny wcześniej Ardug stał się pewnym siebie młodym mężczyzną, przed którym cały świat stał otworem.

Wspomnienie panów z daleka i Arduga sprawiło, że na policzku Gabrieli pojawiła łza wzruszenia. Tamci nieoczekiwani goście byli jednymi z bardzo wielu, którzy przez lata przewinęli się przez ich dom. Gdy Gabriela była dzieckiem, z szokiem odkryła, że u niektórych z jej szkolnych koleżanek gości nie ma zupełnie. Tłumaczyła to sobie na początku ich małymi mieszkaniami i bardzo im współczuła. Potem odkryła, że również u innych, którzy mieszkali w domach jak ona i posiadali pokoje gościnne, goście zdarzają się niemal tylko od święta i są to jedynie członkowie rodziny. Gdy była starsza i wyprowadziła się z Krakowa na studia, wynajęła mały pokój razem z przypadkowo poznaną dziewczyną, która okazała się skrajną introwertyczką. Odkryta cisza i spokój w swoich czterech ścianach zafascynowały ją. Pokochała bycie z samą sobą, tak jak Zu kochała bycie z wieloma osobami naraz. Wtedy zaczęła też robić matce pierwsze wyrzuty. Poczuła, że wieczni goście odciągają ją od niej. Brak intymności i spokoju nie pozwalał na bliskość, której ona, młoda kobieta, tak bardzo wtedy potrzebowała. I chyba wtedy po raz pierwszy poczuła tę gorącą złość w żołądku, która od tamtego momentu jej niemal nie opuszczała. Goście, mimo że tworzyli wspaniałe, barwne i pełne śmiechu wspomnienia, stanowili barierę między nią a matką.

Książkę Wszystkie winy mojej matki kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Tagi: fragment,

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Wszystkie winy mojej matki
M.M. Perr 3
Okładka książki - Wszystkie winy mojej matki

Zu, wielka krakowska artystka, trafia w ciężkim stanie do szpitala. Nikt nie wie, co robiła wcześniej i dlaczego ma rany na dłoniach. Do szpitala przyjeżdża...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Autor
Recenzje miesiąca
Upiór w moherze
Iwona Banach
Upiór w moherze
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Jemiolec
Pożegnanie z ojczyzną
Renata Czarnecka ;
Pożegnanie z ojczyzną
Sprawa lorda Rosewortha
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Szepty ciemności
Andrzej Pupin
Szepty ciemności
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall
Gdzie słychać szepty
Bądź tak po prostu
Ewelina Dobosz ;
 Bądź tak po prostu
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Katarzyna Ceklarz; Urszula Janicka-Krzywda
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Zróbmy sobie szkołę
Mikołaj Marcela
Zróbmy sobie szkołę
Pokaż wszystkie recenzje