Graj dalej! Fragment książki „Podróbka"

Data: 2023-09-04 11:34:03 | artykuł sponsorowany | Ten artykuł przeczytasz w 13 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Podróbka Kirstin Chen to opowieść o dwóch Amerykankach pochodzenia azjatyckiego, które łączą siły, przeobrażając mały przekręt z podróbkami w wielkie przedsięwzięcie na światową skalę. 

Podróbka Kristin Chen zdjęcie książki

Ava Wong zawsze grała bezpiecznie. Jako zasadnicza, przestrzegająca reguł amerykańska prawniczka wiedzie idealne życie – ma męża, który jest uznanym chirurgiem, małego synka i śliczny dom. Ale jej świat ukryty za tą fasadą powoli się wali: małżeństwo się rozpada, kosztowny dyplom prawniczy od lat leży niewykorzystany, a napady złości synka doprowadzają ją na skraj załamania nerwowego.

I oto zjawia się Winnie Fang – po dwudziestu latach chce odnowić znajomość z dawną przyjaciółką ze studiów. Tylko że po nieśmiałej, dziwnej dziewczynie, którą Ava niegdyś znała, nie ma już śladu. Winnie to teraz pewna siebie światowa kobieta, ociekająca luksusem, czego przykładem jest choćby niezwykle pożądana torba Birkin w klasycznym pomarańczowym kolorze. Co jest tajemnicą jej sukcesu? 

Otóż Winnie uknuła pomysłowy plan oparty na imporcie niemal perfekcyjnych podróbek luksusowych torebek i potrzebuje kogoś z amerykańskim paszportem, kto pomoże jej w prowadzeniu biznesu – i kogo nikt nigdy by nie podejrzewał o popełnienie przestępstwa. Kogoś takiego jak Ava. 

Kiedy jednak okazuje się, że spektakularny sukces całego przedsięwzięcia jest zagrożony, Winnie nagle znika, a Ava musi zamierzyć się sama z konsekwencjami…

Zaglądając za zasłonę ekskluzywnych designerskich witryn sklepowych i chińskich fabryk produkujących luksusowe towary, Kirstin Chen rozprawia się ze stereotypami, ukazując dwie zdeterminowane i zapadające w pamięć kobiety, które domagają się czegoś więcej od życia. Do lektury zaprasza HarperCollins Polska.

„Podróbka" to interesująca powieść obyczajowa, pokazująca, że czasem prestiż i ekskluzywność stanowi czystą farsę. Miraż, na który dajemy się nabrać niczym dzieci wpatrujące się w kolorowe szkiełka kalejdoskopu. 

- recenzja książki „Podróbka"

W ubiegłym tygodniu na naszych łamach zamieściliśmy premierowy fragment książki Podróbka. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:

Na studiach było mnóstwo dzieciaków takich jak ja. Zaczęłam wtedy nosić soczewki kontaktowe. I miałam tak długie włosy, że dało się zapleść warkocz. Byłam gotowa na to, żeby ludzie w końcu mnie dostrzegli, i nawet jeśli moim współlokatorem nie mógł być sportowiec z blond kucykiem, nie zamierzałam pozwolić, aby osoba, z którą musiałam dzielić pokój, weszła mi w drogę.

Na swoją obronę dodam, że starałam się być wyrozumiała dla Winnie. Powściągałam swoje zniecierpliwienie i odpowiadałam na jej niezliczone pytania. Głównie chodziło o sprawy podstawowe, na przykład skąd wziąć legitymację studencką albo jak ustalić kombinację zamka do skrzynki pocztowej. Niemniej miała też tę irytującą tendencję do traktowania mnie jak swój kieszonkowy słownik i nieustannie chciała, żebym wyjaśniała jej słowa, których nie znała, w dodatku wcale nie proste, takie jak „sobowtór”, „prawdopodobieństwo” czy „fanaberia”.

Po zastanowieniu, zważywszy na fakt, że zdecydowana większość naszych interakcji sprowadzała się do tego, że Winnie prosiła o moją pomoc, może nie powinnam być zaskoczona jej ostatnią prośbą o załatwienie opieki medycznej dla jej przyjaciela.

Urabiała mnie przez całe popołudnie, chwaląc moje życiowe wybory, na przykład mówiąc: Wcale mnie nie dziwi, że wyszłaś za takiego genialnego przystojniaka. Oraz: Zawsze uważałam, że białe dzieci o azjatyckich korzeniach są najśliczniejsze. Albo: Ze wszystkich dziewczyn na studiach tobie najbardziej zazdrościłam. Upajając się jej pochlebstwami, nie zauważyłam, że od początku mnie zaszufladkowała, a ja tymczasem kompletnie się pomyliłam co do niej.

Winnie z udawanym zainteresowaniem słuchała mojej opowieści o tym, jak poznałam Oliego, kiedy nagle do moich uszu dobiegł charakterystyczny płacz. Odwróciłam się, podobnie jak Winnie i inni klienci, i zobaczyłam Henriego, który leżał na plecach na chodniku, cały czerwony ze złości. Obok niego kucała Maria – anioł, nie kobieta – i mówiła cicho, pochylając się nad nim ze spokojną determinacją w oczach.

Przez ułamek sekundy rozważałam, czy tego nie zignorować. (I zanim mi pani zarzuci, że jestem bezduszna, proszę zrozumieć, że wtedy takie napady złości były na porządku dziennym). Ale gdy dwaj mężczyźni w stylowych okularach, siedzący przy sąsiednim stoliku, wymienili wymowne uśmieszki, natychmiast się otrząsnęłam, wyjaśniłam Winnie, że to wrzeszczące dziecko to mój syn, i rzuciłam się do drzwi.

Co się stało? – spytałam Marię i pochyliłam się, żeby uspokoić wierzgającego dziko nogami syna. Henri otworzył jedno oko i na mój widok ponownie zaczął wyć.

Maria westchnęła. Nic, to samo, co zwykle, biedaczek.

Pogłaskałam Henriego po zlepionych od potu włosach. Och, ptysiu, co się dzieje? Powiedz mamie, o co chodzi.

Ale nie potrafił mi tego powiedzieć i w tym cały szkopuł. Mimo że miał dwa latka, był bardzo refleksyjny i niesłychanie empatyczny. Pragnął za wszelką cenę wyrazić swoje uczucia, których nie potrafił ubrać w słowa. Kto z nas nie byłby z tego powodu sfrustrowany? Dlatego wybuchał z zupełnie błahych powodów: kiedy wsadzało się go do spacerówki, kiedy się go z niej wyjmowało, kiedy brało się go za rękę przed przejściem przez ulicę lub kiedy się go wycierało ręcznikiem po kąpieli. Dosłownie wszystko potrafiło go rozzłościć. Przez pierwsze lata swojego życia płakał tak często, że miał nieustanną chrypkę. Och, niepotrzebnie trajluję o moim szczęśliwym, zdrowym dziecku. Teraz jest znacznie lepiej, chociaż wciąż mówi jak mała wersja Roda Stewarta. W sumie to całkiem urocze.

Ale tamtego popołudnia mój syn nie przestawał wrzeszczeć, mimo iż razem z Marią przerobiłyśmy cały repertuar sprawdzonych trików, takich jak głaskanie po brzuszku, masowanie głowy, łaskotanie po przedramionach czy łączenie nóg w kostkach. Jakaś kobieta wyprowadzająca golden retrievera cmoknęła na nas ze współczuciem. Z kolei inna niania opiekująca się dwójką chłopców kazała im przestać się gapić.

Mogłyśmy z Marią jedynie usiąść w kucki i to przeczekać, wydając z siebie głośne kojące odgłosy jak dwie maszyny wytwarzające biały szum. Po jakimś czasie Henri wreszcie się zmęczył. Przestał wierzgać jak szalony, a jego napięte rysy twarzy rozluźniły się. Połaskotałam go po brzuchu, co czasem wystarczało, żeby całkiem się rozpogodził. Ale nie tym razem. Gdy tylko dotknęłam palcem jego miękkiego ciałka, otworzył szeroko usta i wydał z siebie przeszywający pisk. Znowu rozpłakał się na całego. Opadłam na pośladki, wyczerpana.

Byłam gotowa powiedzieć Marii, żeby zgarnęła go z chodnika i zaciągnęła do domu, gdy nagle zza moich pleców dobiegł niski, ciepły głos nucący chińską piosenkę dla dzieci: Liang zhi lao hu, liang zhi lao hu, pao de kuai, pao de kuai[1].

Odwróciłam się i zobaczyłam Winnie, która stała pochylona z rękami opartymi na kolanach i śpiewała w skupieniu o dwóch tygrysach, jednym bez oczu, a drugim bez ogona. Zhen qi guai, zhen qi guai[2]. Znałam tę piosenkę z młodości z lekcji chińskiego, na które chodziłam po szkole.

Henri natychmiast przestał płakać. Wciąż śpiewając, Winnie odpięła szary futrzany brelok dyndający u rączki jej torby.

Nie dawaj mu go, wyrwało mi się. Bo nigdy go nie odzyskasz.

Ale ona położyła włochatą kulkę na dłoni i podsunęła ją Henriemu.

Mam nadzieję, że to nie są prawdziwe norki, dodałam.

Henri wziął kulkę w ręce i pisnął z zachwytu. Gruba strużka śliny pociekła mu z ust na miękkie futro.

O rety, rzuciłam.

Winnie się roześmiała i poklepała Henriego po głowie, a on w odpowiedzi uroczo zamruczał.

To ciocia Winnie, zwróciłam się do niego. Powiesz „dziękuję”?

On tymczasem przeciągnął futrzaną kulką po obślinionych ustach.

Wyjaśniłam Winnie, że Henri wprawdzie wszystko rozumie, ale jeszcze nie mówi, i że Oli zrzuca to drobne opóźnienie w rozwoju na karb tego, że jest dwujęzyczny.

Mądry chłopiec, powiedziała Winnie.

Byłam zbyt zawstydzona, żeby wrócić do kawiarni, więc gdy Maria wreszcie zdołała przypiąć Henriego do wózka bez wrzasków, zasugerowałam, abyśmy udały się do domu.

Kiedy tam dotarłyśmy, Winnie usiadła przy fortepianie i zaczęła grać kołysankę Mrugaj, mrugaj, gwiazdko ma, śpiewając po mandaryńsku „yi shan yi shan liang jing jing” i ucząc Henriego, jak ma pokazywać mrugające gwiazdki małymi pulchnymi rączkami.

Nagle poczułam pieczenie w kącikach oczu. Moja mama nie żyła wówczas dopiero od sześciu miesięcy. To ona miała nauczyć mojego syna chińskiego. To ona miała masować mnie po plecach i mówić, że to nic dziwnego, iż przysnęłam, myjąc zęby. To ona miała mi wyperswadować karmienie Henriego wyłącznie łosiną i dziczyzną, kiedy ubzdurałam sobie, że za jego opóźnienie w mówieniu odpowiadają hormony i antybiotyki w innych rodzajach mięs.

Winnie zobaczyła łzę spływającą po moim policzku i oderwała ręce od klawiatury.

Co się dzieje, Ava?

Henri pociągnął się za ucho, sygnalizując, że zaczyna się denerwować.

Nic. Graj dalej.

Opuściła ręce na kolana. Szloch Henriego z początku przypominał tylko niski piersiowy pomruk, lecz po chwili przybrał na sile, przechodząc przez całą skalę aż do wycia przypominającego syrenę policyjną.

Maria! – krzyknęłam.

Wypadła z kuchni, wycierając ręce o pupę odzianą w dżinsy, podniosła Henriego i zabrała go do sypialni.

Wzięłam chusteczkę i otarłam policzki. Oli twierdzi, że to tylko taka faza.

Jasne, odparła Winnie. Wszystkie małe dzieci przez to przechodzą.

Nie chciałam, żeby sobie pomyślała, że narzekam na swojego syna, więc opowiedziałam jej o śmierci mojej mamy.

Wstrząśnięta zasłoniła usta dłonią. Pamiętała ją z dawnych lat, kiedy mama odwiedziła mnie na kampusie.

Och, Ava, tak mi przykro. Na pewno była świetną babcią.

Zdradziłam jej, że przez pierwsze trzy miesiące ona, Henri i ja dzieliliśmy jeden pokój. Mama wstawała za każdym razem, żeby go nakarmić, zmieniała mu w kółko pieluchy i obiecywała, że kiedyś przestanie płakać. Padła trupem – nie można tego inaczej nazwać – kiedy biegała na swojej bieżni w piwnicy. Nagłe zatrzymanie akcji serca. Sześćdziesiąt dziewięć lat, szczupła jak chart. Nigdy nie chorowała, a jeśli już, to było to tylko przeziębienie.

Z głębi domu dobiegł już nie cichy płacz, a urywany głośny szloch mojego syna.

Futrzany brelok Winnie leżał szary i wilgotny na dywanie jak mysz sprezentowana przez kota. Kiedy się po niego schyliłam, na metalowym zapięciu dostrzegłam wytłoczony napis FENDI.

O cholera, wyrwało mi się.

Nie przejmuj się. Niech Henri ma go do zabawy.

Kiedy poszła, wyszukałam taki brelok w internecie z myślą, żeby go jej odkupić. Niech pani zgadnie, ile kosztował. Sześćset dolarów! Nie kupiłam go, rzecz jasna. Podczas następnego napadu złości Henriego wyjęłam futrzaną kulkę i pomachałam mu nią przed twarzą. Jeszcze bardziej się wówczas rozsierdził. Odrzucił ją i zaczął krzyczeć.

Później Winnie kontaktowała się ze mną, ilekroć zjawiała się w San Francisco. Jak twierdziła, przyjeżdżała tu regularnie w sprawach służbowych i często zatrzymywała się w śródmieściu w hotelu St. Regis. Nie powiem, byłam pod wrażeniem. O ile mi wiadomo, pokój kosztuje tam siedemset dolarów za noc.

Zważywszy na wszystko, co do tej pory powiedziałam, zapewne zastanawia się pani, dlaczego tym razem tak chętnie się z nią zaprzyjaźniłam. Muszę przyznać, że z początku oszołomiło mnie jej bogactwo i piękno, jej niesamowita pewność siebie. Chyba jakaś część mnie nadal żyła pierwszym rokiem studiów, trzymając się kurczowo znajomych z tamtych lat jak szalupy ratunkowej.

Ale nie chodziło tylko o to. Prawda jest taka, że nikt, z wyjątkiem mojej matki, nie potrafił uspokoić Henriego, a ja byłam zdesperowana. Syn wciąż budził się co jakieś trzy godziny, a to znaczyło, że od dwóch lat ani razu nie przespałam całej nocy. W ciągu dnia zaś wpatrywałam się w ekran laptopa, szukając specjalnych diet na złagodzenie jego histerii, podczas gdy niezłomna Maria woziła Henriego do parku między czytaniem bajek a zajęciami muzycznymi. Akurat w tym tygodniu, kiedy zadzwoniła do mnie Winnie, dostarczono mi z Wisconsin trzy i pół kilograma mięsa bizona, które schowałam w sekretnej zamrażarce w garażu, bo Oli gardził całą tą pseudonauką o żywieniu. I słusznie! Chyba wszyscy się zgodzimy, że trochę mi odbiło.

Och, a skoro mowa o Olim, czy wspominałam, że to wszystko miało miejsce tuż po tym, jak odszedł z UCSF do Centrum Medycznego Uniwersytetu Stanforda? To z pewnością był świetny krok w jego karierze, ale wiązał się z koszmarnymi dojazdami, nie mówiąc już o niekończącym się dniu pracy, co znowu znaczyło, że nigdy nie wracał do domu w porę, żeby położyć Henriego spać.

Tak więc jak każda przytłoczona obowiązkami świeżo upieczona mama byłam wdzięczna za pomoc Winnie.

Oli ucieszył się na wieść, że Henri polubił moją dawną współlokatorkę, ale podobnie jak pani był zdziwiony tym, jak chętnie powitałam ją w naszym życiu. Bądź co bądź kojarzył Winnie tylko ze skandalu dotyczącego egzaminów. Domyślam się, że jest pani zorientowana w temacie.

Nie? Ani trochę? Aha. Cóż, w sumie to zrozumiałe. Uniwersytet Stanforda tym razem chyba nie był w to oficjalnie zamieszany.

[1] Dwa tygrysy, dwa tygrysy, szybko biegną, szybko biegną (przyp. tłum.).

[2] Dziwne, dziwne (przyp. tłum.).

Książkę Podróbka kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Podróbka
Kirstin Chen1
Okładka książki - Podróbka

Opowieść o dwóch Amerykankach pochodzenia azjatyckiego, które łączą siły, przeobrażając mały przekręt z podróbkami w wielkie przedsięwzięcie na światową...

dodaj do biblioteczki
Recenzje miesiąca
Upiór w moherze
Iwona Banach
Upiór w moherze
Jemiolec
Kajetan Szokalski
Jemiolec
Pożegnanie z ojczyzną
Renata Czarnecka ;
Pożegnanie z ojczyzną
Sprawa lorda Rosewortha
Małgorzata Starosta
Sprawa lorda Rosewortha
Szepty ciemności
Andrzej Pupin
Szepty ciemności
Gdzie słychać szepty
Kate Pearsall
Gdzie słychać szepty
Bądź tak po prostu
Ewelina Dobosz ;
 Bądź tak po prostu
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Katarzyna Ceklarz; Urszula Janicka-Krzywda
Góralskie czary. Leksykon magii Podtatrza i Beskidów Zachodnich
Zróbmy sobie szkołę
Mikołaj Marcela
Zróbmy sobie szkołę
Pokaż wszystkie recenzje